Na czym polega magia Kinder niespodzianki? Oczywiście na niespodziance. I choć czekoladowa skorupka jest pyszna, cała magia tkwi w żółtku. Żadne dziecko nie jest w stanie oprzeć się tajemnicy zawartej w tym małym pudełeczku. "Co tam jest?" - któż nas nie potrząsnął jajkiem, zadając sobie w głowie właśnie to pytanie?
Zabawki z jajek Kinder nigdy nie potrafiły zająć dziecka dłużej niż 5 minut. A to budziło apetyt na jeszcze. Jednak niespodzianki często się powtarzały. Wtedy właściciele wymieniali się z kolegami i koleżankami na nowe i tak powstawały kolekcje.
Niespodzianek były dwa rodzaje: figurki (nam najbardziej w pamięć zapadły żółwie i krokodyle) lub zabawki do własnoręcznego montażu. Do tych drugich dołączano instrukcją, przypominającą tę z IKEI, albo klocków LEGO. Dużo bardziej cieszyły te składane, bo dawały trochę więcej frajdy.
RedB pamięta również serię figurek rekinów w turbanach (Shalibaba), z którymi wiąże się pewna anegdota. Dawno temu jego szkolny kolega powiedział mu o promocji, która umożliwiała wymianę opakowań po jajkach z niespodzianką na szkolne gadżety. Szczególną uwagę RedB przykuł piórnik z tajną przegródką. Kiedy wreszcie uzbierał wystarczającą ilość kuponów i wysłał je do producenta, przysłano mu piórnik, który... śmierdział rybą.
Po tej traumie długo nie sięgnął po jajko z niespodzianką. Jednak ostatnio, na fali nostalgii, RedB postanowił kupić sobie parę sztuk smakołyku z dzieciństwa i z bólem serca stwierdził, że nowe zabawki to nie, to co kiedyś. A to niespodzianka.
Dwa ognie, chowanego, zbijak, kapsle. W co się bawiliśmy >>
Pięć rzeczy, których dotykasz na co dzień, a są brudniejsze niż deska klozetowa>>
W zabawie plastikowymi żołnierzykami chodziło przede wszystkim o rozmach i wyobraźnię. Dzięki bezimiennym wojakom mogliśmy wcielić się w generała i w zaciszu własnego pokoju rekonstruować wyimaginowane bitwy, przeprowadzać akcje ratunkowe i infiltrować tereny wroga. Naturalnie, nie brakowało też spektakularnych starć w plenerze. Wówczas w grę wchodziły również materiały wybuchowe: granaty z petard czy napalm z saletry.
Im żołnierzy było więcej, tym lepsza była zabawa. Armię kompletowano z przeróżnych machin bojowych: czołgów czy "jeepków" oraz jednostek: piechoty, szpiegów, snajperów. Wiele z tych drugich na froncie traciło kończyny, honor lub kumpla. Po niektórych pozostawały wspomnienia.
Wraz z nadejściem telewizji kablowej coraz rzadziej szukaliśmy inspiracji w podręcznikach do historii i sięgaliśmy po szarobure, anonimowe żołnierzyki. Ich miejsce zajęli He-Man i G.I. Joe.
Pierwsze "action-figures" (ruchome figurki) bohaterów serialu Cartoon Network kupowało się w Pewexach. Każdy z żołnierzyków miał kilka gadżetów i własną podstawkę, po to, żeby można było go postawić na półce. Każdy zaczynał od kilku ulubionych bohaterów, potem kolekcja rozrastała się do rangi plutonu, aż w końcu "G.I. Joe'sy" zbierało się jak znaczki. I nikt już nie pamiętał o nieznanym żołnierzu.
Gra w kapsle to absolutny klasyk wśród podwórkowych zabaw. Jedyne co było nam potrzebne to paru kumpli i kilka kapsli do gry. Ale jeśli myśleliśmy o podwórkowym zawodowstwie potrzeba ich było znacznie więcej. Tak zmienialiśmy się z graczy w kolekcjonerów.
Piwo, napoje gazowane, oranżadę, wodę sodową - każdy napój otwieraliśmy ostrożnie, żeby nie uszkodzić kapsli. Były zbyt cenne. Tylko część z nich nadawała się do gry, resztę trzymano pod kluczem. Kapsle do gry często zalewano woskiem, plasteliną, gipsem lub wypełniano poduszką z dermy i ozdabiano według uznania. Zabaw było co najmniej kilka, ale najpopularniejsze były chyba "wyścigi" i "zbijak". I tak mijały lata 80.
Na początku lat 90. kapsle poszły w odstawkę, a ich miejsce zajęły tzw. Tazo. Najpierw dołączano je do gum do żucia, potem chipsów, aż wreszcie można je było kupować osobno. Pierwsze Tazosy zrobione były z kilku warstw sklejonego papieru, te późniejsze - z plastiku. Prawdziwi kolekcjonerzy nosili je ze sobą w małych tubach, żeby nie panoszyły się po plecaku. Na podwórku RedB z takich "kapsli" układano stos i celnym rzutem plastikowym Tazo starano się odwrócić resztę. Wygrywał bowiem ten, kto odwrócił najwięcej.
Z początku na kapslach widniały pstrokate ilustracje z kreskówek, mang i kto wie czego jeszcze. Później lądowały na nich postacie z bajek Disneya, zwierzęta i samochody (serie z chrupek Star Foods) i grano nimi jak w karcianą "Wojnę". Producent chipsów Frito Lay wypuścił nawet serię z kadrami z Gwiezdnych Wojen z okazji powrotu zremasterowanej wersji hitu do kin. Trzy tazosy spośród 50 można było wymienić na bilet do kina.
Ostatnimi tazosami, które pamięta RedB były kapsle z Pokemonami, które przypieczętowały śmierć mody na Tazo.
Niezbędnik każdego ucznia musiał zawierać odjazdowe zeszyty, piórnik pełen "żel-penów" i segregator. Dla ucznia z podstawówki segregator był jak klaser, bo to właśnie w nim przechowywał to, co najcenniejsze - kolekcję kolorowych karteczek.
Sprzedawano je zazwyczaj w małych sklepach papierniczych, gdzie pytaliśmy o "karteczki spod lady" - czyli takie, których nikt jeszcze nie widział. Bo kto pamięta, ten wie, że kluczem do dobrej kolekcji było trzymanie swojego źródła w tajemnicy. Kiedy dowiadywali się o nim inni akcje naszych karteczek spadały na łeb, na szyję, bo wszyscy zyskiwali do nich dostęp i nikogo już interesowały.
Karteczkami wymieniano się na każdej szkolnej przerwie. Aby zdobyć upragnioną karteczkę stosowano podstępne taktyki, m. in. przynoszenie do szkoły jednej karteczki, tłumacząc, że to unikat, podczas gdy w domu zalegały jej pełne zeszyty.
Na karteczkach było wszystko: pieski, kotki, bohaterowie bajek, głupkowate zdjęcia, boysbandy, czarodziejka z księżyca, dlatego nie sposób było zebrać wszystkich. Właśnie dlatego, po pewnym czasie, karteczki znudziły się dzieciakom, a ich miejsce w segregatorach zajęły wpisy do "Złotych myśli".
Dzisiaj może trudno w to uwierzyć, ale w latach 80. puszka była prawdziwym skarbem. I wcale nie chodzi tu o jej wartość recyklingową, a kolekcjonerską. Starsi czytelnicy zapewne pamiętają, że 30 lat temu w Polsce nie sprzedawano napojów w puszkach. Oranżadę i Ptysia ozdabiano prowizoryczną etykietą i sprzedawano w dużych zwrotnych butelkach. Były też soki w woreczku, do których dołączano słomkę i woda sodowa z syfonu.
Właśnie dlatego kolorowa, niekiedy ciekawa graficznie puszka była obiektem pożądania. Największym uznaniem wśród kolekcjonerów cieszyły się te po piwie z Belgii i Niemiec oraz po napojach gazowanych z Ameryki. Nic wtedy nie robiło większego wrażenia na znajomych niż wąska puszka po Coca-Coli czy Mirindzie. Asortyment był wąski, a jak pięknie powiedział jeden z naszych redaktorów: "coś trzeba było zbierać".
Choć moda na zbieranie puszek już dawno minęła, nadal znajdą się zapaleńcy, którzy o swojej kolekcji mówią z nie mniejszą dumą niż lata temu. Jednym z takich pasjonatów jest zdecydowanie Pan Krzysztof Ohla, prezes i założyciel Klubu Kolekcjonerów Puszek (ZOBACZ TUTAJ), który dba o to, by pamięć o tym nieco zapomnianym hobby była ciągle żywa.
W czasach szkolnych karta telefoniczna była podstawowym narzędziem każdego zgrywusa. Telefonowanie do przypadkowych ludzi z doniesieniami o ufoludkach w bloku, czy kradnącym konfitury YETI były na porządku dziennym. I tak mijały kolejne przerwy, aż do wyczerpania impulsów.
Wówczas wartość kart telefonicznych dramatycznie spadała. Aż do momentu, kiedy dzieciaki wpadły na pomysł, ze można je zbierać. Wkład finansowy był żaden, bo rodzice bez problemu dawali się namówić na kupno karty. Wystarczyło powiedzieć, że to ''na wszelki wypadek''. Co ciekawe, ten argument działa również w przypadku telefonów komórkowych.
Niestety, w końcu przyszedł moment, w którym usunięto telefony ze szkół i o nagłych wypadkach powiadamiał już tylko sekretariat, a o kartach telefonicznych już nikt nie pamiętał.
Podczas gdy dziewczyny zbierały lalki Barbie, chłopców zdecydowanie bardziej kręciły miniaturowe cztery kółka, tzw. resoraki. Nasze półki uginały się od małych samochodzików, którymi wymienialiśmy się w szkole i na podwórku. Towarzyszyły nam też podczas zabaw. RedB do dzisiaj pamięta siatki ulic i szeregi garażów, które budował z kolegami w piaskownicy. To były czasy!
Co ciekawe najwięcej resoraków ginęło właśnie w piaskownicy, która z czasem skrywała coraz więcej skarbów. Prawdziwi kolekcjonerzy małych samochodzików doskonale o tym wiedzieli. Wiedzieli też, że według podwórkowego kodeksu co ''znalezione, nie jest kradzione'', dlatego przy każdej okazji przekopywali piaskownice w poszukiwaniu czegoś nowego.
Chlubą każdej kolekcji były rzecz jasna matchboxy, które należą do firmy Mattel - tej samej, która produkuje lalki Barbie. Część ich serii była miniaturkami istniejących samochodów, ale zdarzały się modele, które od podwozia po szyberdach były wymysłem producentów zabawek. Tym, co odróżniało ich resoraki od reszty była jakość ? były praktycznie niezniszczalne, co dla dziecka miało ogromne znaczenie. Pytanie tylko: czy dzisiejszym dzieciakom to jeszcze imponuje?
Większość gum do żucia, które pamiętamy z dzieciństwa odeszło do lamusa. Boomer, Hubba Bubba, Turbówki, Kaczor Donald - je wspominamy najczulej. Ale tylko dwie z nich zapamiętamy na zawsze. Które? Oczywiście Turbo i Donald. Dlaczego?
Guma Donald zapoczątkowała dwie rzeczy: polską modę na żucie i kolekcjonowanie historyjek z perypetiami słynnych bohaterów Disneya: Pluta, Myszki Miki, Goofiego. Jeśli wierzyć kolekcjonerom w Donaldach było aż 210 różnych komiksów. Potem przyszły tureckie Turbówki i historyjki z samochodami. Spięte gumką recepturką stosy foliowych obrazków zalegały na każdym biurku, bo żuło się na potęgę. I gdyby wciąż produkowano wspomniane słodycze, żuło by się nadal. Choćby z nostalgii.
I choć żadnej z powyższych gum nie da się dzisiaj kupić w sklepie, od czasu do czasu pojawi się jakaś 20-letnia guma Donald za astronomiczne pieniądze na Allegro. Niecałe dwa lata temu sprzedano 10 Donaldów ze rekordową sumę 820 zł. Sam RedB ma jedną, nierozpakowaną gumę Turbo, która czeka na specjalną okazję. Może przy okazji odebrania Pulitzera?
Ptyś, lody Bambino, Kukuruku, guma Turbo - słodycze, których już nie ma >>>
[A PAMIĘTASZ JAK...?] Koszmarne zabawki, które kochaliśmy w latach 90. >>