Przeczytałam wtorkowy reportaż w "Gazecie Wyborczej" o alimentach na "wyrodnych rodziców" i coś się we mnie zagotowało. Sama przeżyłam to raptem pół roku temu. Nagle, po 32 latach, odnalazł mnie mój "ojciec". A nawet nie on, tylko ośrodek, do którego trafił. Przyszło do mnie polecenie zapłaty 5 tysięcy złotych za ostatnie miesiące spędzone pod opieką MOPS-u.
5 tysięcy złotych! Powiecie, że na własnego ojca żadne pieniądze nie są zbyt duże, ale dla mnie ten człowiek nie był moim ojcem. Tak, miałam go w papierach, tak, był moim biologicznym ojcem. Ale zniknął z mojego życia, jak miałam półtora roku. I nigdy potem się nie pojawił - nigdy, na żadne moje urodziny, na żadne święta, na obronę dyplomu, na ślub. Nie istniał, dopóki nie uznał, że potrzebuje ode mnie pieniędzy.
Z dzieciństwa nie pamiętam go zupełnie. Jest tylko takie mgliste wrażenie, jakieś krzyki, niepokój. Mama nigdy o nim nie mówiła, a ja też nie bardzo pytałam, nie chciałam jej dodawać jeszcze problemów. I tak miała ciężko, bo została ze mną całkiem sama. Tylko raz, przed moim ślubem powiedziała mi cokolwiek o "ojcu" - że ma nadzieję, że trafiłam na lepszego człowieka, niż ona.
Mama zmarła, zanim narodził się jej wnuk. A cztery miesiące później dostałam polecenie zapłaty na "ojca". Miłe panie z ośrodka powiedziały, że one nie wnikają w to, jakie stosunki panują między nami. I że nie ja pierwsza chcę się wymigać od obowiązku płacenia na rodzica, który potrzebuje pomocy. A poza tym wszyscy tak robią, że jak tylko rodzic jest w potrzebie, to dzieci się odwracają plecami i zapominają o tym, co dobrego od niego dostały. Nawet, jeśli dostały "tylko" życie. A ja nigdy nie dostałam nic więcej.
Poszłam do prawnika, usłyszałam, że jeśli MOPS od razu zdecydował się ściągnąć ze mnie pieniądze, to niewiele mogę z tym zrobić. Odwołałam się do wojewódzkiego sądu administracyjnego. I podobnie jak w przypadku bohatera reportażu o wyrodnych rodzicach, mój ojciec również szczęśliwie zmarł. Nigdy w życiu nie poczułam takiej ulgi i - to zabrzmi strasznie - szczęścia. Od całej tej procedury uratowałyby mnie tylko dwie rzeczy - gdyby ojciec mnie nie uznał i nie był obecny w żadnych dokumentach, albo... jego śmierć. To pierwsze było nierealne, od wszystkich problemów wybawiło mnie to drugie.
To straszne, że nawet rodzic, który jest tak naprawdę obcym człowiekiem, może żądać jakiejś pomocy od dziecka. Przecież cała jego praca to w sumie spłodzenie potomka. A potem to już różnie bywa. W moim przypadku ojciec zniknął zupełnie, ale w reportażu czytałam o rodzicach, którzy pisali po pieniądze do swoich dzieci umieszczonych w Domu Dziecka! Czy ktoś coś z tym kiedyś zrobi? To nie powinno tak wyglądać.
Co myślicie o problemie, który spotkał Panią Alicję? A może macie swoją historię, którą chcielibyście się podzielić? Piszcie do nas - buzz_redakcja@gazeta.pl!
Czekamy na Wasze listy! buzz_redakcja@gazeta.pl