Premier Mateusz Morawiecki wystąpił w Parlamencie Europejskim z 40-minutowym przemówieniem. I pewnie mógłby swoją mowę uznać za sukces, gdyby po wszystkim nie przyszedł czas na pytania. Bo te niestety okazały się stosunkowo trudne. Ale od początku.
3 lipca premier Polski miał swoich 5 minut w PE. W czasie wystąpienia mówił o kryzysie Unii Europejskiej (a właściwie kilkunastu kryzysach) i wzmacnianiu demokratycznej legitymacji. Przy okazji stwierdził, że to, co uważane może być przez ogół za populizm, okazać się może istotą demokracji...
Przy okazji stwierdził, że Europa nie ma szans rosnąć w siłę bez uszanowania dla religii chrześcijańskiej, a każdy kraj Unii ma prawo do kształtowania swojego systemu prawnego zgodnie ze swoimi tradycjami.
Kiedy polski premier zamierzał rozwodzić się o kryzysie Unii Europejskiej, w PE spotkała go przykra niespodzianka. Okazało się bowiem, że parlamentarzystów dużo bardziej interesuje stan demokracji w Polsce.
Padły więc pytania o sędziów i sadownictwo, media będące tubą polityczną, protesty na ulicach, dochodzenia wobec ludzi niezgadzającymi się z polityką rządu. Poruszono też kwestie praw człowieka, i związaną z tym próbę zaostrzenia przepisów aborcyjnych.
Co więcej, zwrócili uwagę na fakt, że jedynym krajem w Europie, którego cieszyć może kryzys UE, jest Rosja. A Polska, przez doświadczenia ze wschodem i tragiczną historię, powinna być pierwszym państwem, który będzie chciał temu zapobiec. A robi zupełnie na odwrót.
Co na to premier? Premier na to tyle, że w Polsce jest dziś lepiej, a wszyscy się przeciw krajowi nad Wisłą sprzysięgli. Zaproponował wręcz członkom PE, by lepiej przyjrzeli się sytuacji w Polsce i zastanowili, dlaczego PiS ma takie duże poparcie, skoro ich zdaniem szkodzi państwu i ogranicza wolności.