Najpierw warto wyjaśnić, jakie były początki wrogich relacji między rodzinami sprawców zbrodni połanieckiej, a rodziną ofiar. Historia sięga czasów powojennych. W 1948 roku 20-letni Jan Sojda został zatrzymany za gwałt na pasterce krów. Mężczyzna został skazany na osiem miesięcy więzienia, bez możliwości wcześniejszego zakończenia kary np. za dobre sprawowanie. W aresztowaniu Sojdy udział brał jego dalszy krewny Jan Roj (dziadek późniejszych ofiar - Krystyny i Mieczysława). Jan Sojda miał żal do krewnego za to, że brał udział w jego aresztowaniu.
Inna wersja mówi o tym, że Roj zmusił rodzinę Sojdów do głosowania "3 razy tak" w referendum na temat przemian politycznych i gospodarczych w 1946 roku oraz jako funkcjonariusz publiczny zmuszał ich do uczestniczenia w pochodach pierwszomajowych.
Trzy lata po aresztowaniu Jana Sojdy, na terenie jego gospodarstwa doszło do tragicznego zdarzenia. Zastrzelony został syn Jana Roja, 10-letni Marian. Z relacji wynikało, że znajomy Sojdy miał mierzyć do psa i przypadkiem trafił w dziecko. Sojda natomiast miał być tego świadkiem i sam naładować mu broń. Znajomy dostał wyrok w zawieszeniu, jednak niedługo potem uległ śmiertelnemu wypadkowi samochodowemu.
Na kilka miesięcy przed zbrodnią połaniecką, w sierpniu 1976 roku, odbyło się wesele Krystyny Kality (wnuczki Jana Roja) i Stanisława Łukaszka. Na przyjęcie zaproszony został Jan Sojda z rodziną, a jego siostra (zamężna z Józefem Adasiem, stąd nazywana Adasiową) była poproszona do pomocy w kuchni. Jeden z pomocników zauważył, że kobieta wynosi z wesela wędliny i mięso. Gdy zwrócono jej uwagę, Adasiowa się obraziła i wyszła z wesela. Następnego dnia wymusiła na rodzicach panny młodej, by oddali jej zastawę stołową, a sam Jan Sojda czuł się urażony, że ktoś z jego rodziny został potraktowany jak złodziej. Groził nawet, że "wypleni Kalitowe plemię".
Wcześniej skazany Jan Sojda był właścicielem dużego gospodarstwa rolnego, a mimo wyroku skazującego był nawet ławnikiem sądowym. We wsi nazywano go "królem Zrębina" - jako jedyny posiadał ciągnik i telefon, a także przekonywał wszystkich o swoich koneksjach z "ważnymi ludźmi". Sojda bardzo szybko się wzbogacił, natomiast Rojowie i Kalitowie żyli znacznie skromniej. Sojdzie przeszkadzało jednak, że we wsi poszła plotka o złodziejskich zapędach jego siostry - uważał, że ucierpiał honor jego rodziny, dlatego obmyślił plan zemsty.
Do zbrodni połanieckiej doszło w nocy z 24 na 25 grudnia 1976 roku. Ze względu na dużą liczbę wiernych, którzy przybyli na pasterkę, przed kościołem w Połańcu (obecne województwo świętokrzyskie) ustawiły się dwa autobusy PKS. W nich natomiast kilkadziesiąt mieszkańców wsi, w tym Jan Sojda, sołtys i ORMO-wiec (członek Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej) pili alkohol.
Z pasterki wywabieni zostali będąca w piątym miesiącu ciąży 18-letnia Krystyna Łukaszek, jej 25-letni mąż Stanisław i 12-letni brat Krystyny - Mieczysław Kalita, którym szwagierka powiedziała, że ich ojciec rzekomo "rozrabia w domu po pijaku". Przyszłe ofiary chciały wrócić do domu autobusem, ale ich wuj - Jan Sojda, nie wpuścił ich do środka.
Krystyna, Stanisław i Mieczysław wracali więc na piechotę do oddalonego o cztery kilometry domu w Zrębinie. Po jakimś czasie, chociaż pasterka jeszcze trwała, spod kościoła ruszyła taksówka prowadzona przez 27-letniego zięcia Sojdy oraz dwa autobusy prowadzone przez szwagra i drugiego zięcia.
Na polecenie teścia, jako pierwszy przez taksówkę potrącony został 12-latek. Gdy siostra i jej mąż podbiegli do niego, wówczas zostali na śmierć pobici przez Jana Sojdę i Józefa Adasia. Krystyna próbowała uciekać w pole, ale światło latarki jednego z pasażerów pomogło zabójcom odkryć ją w polu. Ich krzyki było słychać przez kilkanaście minut. Mieczysław, który nadal żył, został ponownie potrącony przez taksówkę prowadzoną przez Jerzego Sochę (jego pasażerkami były córki Sojdy, w tym kobieta, która okłamała Krystynę o stanie jej ojca podczas pasterki).
Morderstwo obserwowało 30 pasażerów, z czego większość była pijana. Żaden z nich nie zareagował na to, co się wydarzyło. Po dokonaniu zbrodni drugi zięć Sojdy, 28-letni Stanisław Kulpiński ostrzegł, że spotka ich ten sam los. Pasażerowie pierwszego autobusu musieli przesiąść się do drugiego busa.
Chcąc upozorować wypadek samochodowy, jeszcze raz przejechano po ciałach mężczyzny i chłopca. Następnie rozebrali zwłoki 18-letniej Krystyny. Na miejscu zostawili też autobus.
W drugim autobusie Sojda, który trzymał w rękach różaniec, przyjął od pasażerów przysięgę milczenia. Kazał każdemu pocałować krzyż oraz nakłuwał palec agrafką, by kropla krwi na kartce papieru służyła jako podpis. Każdy otrzymał też pieniądze za milczenie. Wszyscy po godzinie od morderstwa wrócili też na pasterkę, by mieć alibi. Po zakończeniu mszy drugi kierowca wszczął alarm, że ukradziono mu autobus. W drodze powrotnej "odkryto skradziony" pojazd. Pogrzeb ofiar odbył się jeszcze przed Nowym Rokiem, a trumny niósł m.in. Sojda.
Kierowca, któremu mieli ukraść samochód zeznał, że sprawca prawdopodobnie potrącił Krystynę, Stanisława i Mieczysława w zamieci śnieżnej. Niestety w śledztwie popełniono błędy, które początkowo pomogły sprawcom uniknąć kary - sekcję zwłok przeprowadził lekarz bez uprawnień, dwa tygodnie po wypadku pozwolono na kasacje autobusu, chociaż był nadal sprawny, milicja nie zabezpieczyła też odpowiednio miejsca zbrodni. Milicja uparcie przystawała też, że był to wypadek drogowy i to mimo plotek, jakie pojawiły się we wsi. Już drugiego dnia od śmierci ofiar, 14-letni Staś Strzępek krzyczał pod oknami Adasia i Sojdy, że są mordercami. Jak się później okazało, nastolatek wracał z kościoła na piechotę i widział, jak Józef Adaś inscenizuje wypadek. Chłopak uciekł, ale nie zapomniał tego, co się stało. Matka zabitych, Krystyna Kalita niemal codziennie chodziła na posterunek i do prokuratury, gdzie usłyszała o krzykach Stasia. W końcu śledczy zgodzili się na przesłuchania 14-latka, a jego zeznania doprowadziły do aresztowania Adasia. Staś nie zmienił zeznań nawet wtedy, gdy ktoś podpalił stodołę jego rodziny czy po samobójstwie swojego ojca, który nie wytrzymał presji ze strony mieszkańców wsi.
Rodzina Sojdy na łapówki wydała od 200 do 400 tys. złotych. Dodatkowo zmusili świadków do kolejnej przysięgi milczenia. W trakcie śledztwa zostali wywiezieni do Wolicy, gdzie przysięgali przed krucyfiksem i obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Swoją przysięgę także podpisywali krwią. Nieprzekonanym dodatkowo grożono i zastraszano, a robili to nie tylko podejrzani, ale też ich adwokaci.
Tylko jedna osoba - Leszek Brzdękiewicz od początku powiedział milicjantom, że doszło do morderstwa i podał nazwiska sprawców. Niedługo później jego ciało znaleziono w rzece Czarnej i według oficjalnej wersji, w jego utonięciu nie brały udziału osoby trzecie.
Dzięki zeznaniom Brzdękiewicza, w maju 1977 roku dokonano ekshumacji, w której stwierdzono, że urazy Krystyny i Stanisława pochodziły od uderzeń twardym, podłużnym i ciężkim przedmiotem oraz, że nie mogły powstać w wyniku potrącenia. Dzięki temu udało się oskarżyć sprawców.
Prokuratorzy zażądali kary śmierci dla Jana Sojdy i Józefa Adasia oraz zięciów Jana Sojdy - Jerzego Sochy i Stanisława Kulpińskiego. Po rocznym procesie Sąd Wojewódzki w Tarnobrzegu skazał ich na śmierć, a Sąd Najwyższy utrzymał w mocy ten wyrok. Rada Państwa skorzystała jednak z prawa łaski, dlatego zięciowie Socha i Kulpiński zostali skazani na kolejno 25 i 15 lat więzienia. Kara śmierci poprzez powieszenie została wykonana wobec Sojdy i Adasia w listopadzie 1982 roku w areszcie śledczym w Krakowie. Socha został zwolniony po prawie 15 latach więzienia, a Kulpiński po niemal 12 latach. W procesie dodatkowo skazano 18 świadków, którzy za składanie fałszywych zeznań i zatajanie zbrodni trafili do więzienia na kilka lat.
Jeden z obrońców w sprawie połanieckiej, Zbigniew Dyka, w 1991 roku został ministrem sprawiedliwości. Wówczas złożył rewizję nadzwyczajną od wyroku, by nie zostało zapisane to, że nie wybronił swoich klientów. Wniosek został oceniony jako wykorzystanie stanowiska i sąd ostatecznie oddalił rewizję jako bezzasadną.
Sprawa połaniecka do tej pory należy do jednej z najbardziej okrutnych w historii polskiej kryminalistyki. W trakcie śledztwa przesłuchano ponad 200 osób - nie tylko samych świadków, ale też ich rodziny, które także były przekupione przez Sojdę. Prokuratorzy byli przerażeni obojętnością, jaką wykazywali się pasażerowie autobusu - większości nie obchodziło, że widzą zwłoki młodej kobiety, na której ślubie niedawno bawiła się cała wieś i która była w widocznej ciąży, czy też zmasakrowane ciała 25-latka i 12-letniego chłopca. Bardziej przejmowali się chociażby tym, że od morderstwa we wsi przez kilka miesięcy nie spadła ani jedna kropla deszczu, co odebrano jako "karę boską".