31 stycznia 1997 roku 10-letnia Andżelika Rutkowska wyszła na podwórko pobawić się z dziećmi. Był to ostatni dzień ferii zimowych, a następnego dnia dziewczynka wracała już do szkoły. Tak przynajmniej powinno być. Anżelika nigdy bowiem nie wróciła po zabawie do domu.
Andżelika mieszkała z dziadkami w mieszkaniu w kamienicy przy ul. Mickiewicza w miejscowości Koło (woj. wielkopolskie). 30 metrów dalej znajdowało się tez lokum jej matki, ale dziewczynka nie chciała się z nią tam przeprowadzić. W pobliżu znajdował się plac zabaw, podwórko i mieszkanie cioci Izabeli Jankowskiej. To właśnie z nią rozmawiała kilka godzin przed zaginięciem. Pani Izabela szykowała się z kilkumiesięcznym synem do wizyty u lekarza. Andżelika chciała iść z nią, ale kobieta jej to odradziła. Wiedziała, że 10-latka będzie się tam nudzić. Dziewczynka uznała więc, że pójdzie pobawić się na podwórku. Andżelika założyła granatową kurtkę z czerwonymi paskami na rękawach, dresowe spodnie z białym napisem wzdłuż jednej nogawki, brązowe trapery i czapkę w miodowym kolorze.
Jako pierwszy dziewczynki zaczął szukać jej dziadek, Cezary Przyłębski, który ugotował dla wnuczki obiad. O 16 zaniepokojeni krewni zaczęli jej szukać w okolicy. Jeden z sąsiadów powiedział im, że widział dziewczynkę koło 15. Zapytał jej wtedy: "Gdzie idziesz, króliczku?", a ona odpowiedziała mu, że "idzie się przejść".
Andżelika Rutkowska na zdjęciu udostępnionym przez policję fot. https://www.policja.pl/pol/aktualnosci/112611,Zaginione-dzieci-niezapominajki.html
O godzinie 19 dziadek i matka Andżeliki zgłaszają na policję zaginięcie dziecka. Rodzina prosiła o psa tropiącego, jednak odmówiono, ponieważ suczka miała cieczkę. Chociaż 10-latka bała się wody i nie zbliżała się do pobliskiej Warty, to rodzina bała się, że dziecko mogło tam utonąć - jeden ze świadków powiedział im, że widział dziewczynkę w okolicy rzeki. Na miejsce nie wezwano jednak płetwonurków, a jedynie przeszukano rzekę z niewielkiej łódki. Niestety bezskutecznie.
Rodzina prosiła o pomoc także niezliczoną liczbę jasnowidzów. Mówili oni, że dziewczynka znajduje się na opuszczonej posesji w Kole, gdzie miała być przetrzymywana. Inny stwierdził, że Andżelika była obserwowana i zwabiona do samochodu, następnie przetrzymywana i przekonana, że została sprzedana przez rodziców.
Inny skierował rodzinę na dworzec we Włocławku. Bliscy 10-latki spędzili wówczas tydzień, śpiąc w samochodzie i codziennie sprawdzając to miejsce. Policjanci również sprawdzili ten trop. Niektóre osoby poznały dziewczynkę ze zdjęcia i mówiły, że błąkała się ona przez kilka dni po dworcowym bufecie. Nikt nie potrafił jednak odpowiedzieć na to, jak dziewczynka pokonała 70 kilometrów i dlaczego przez kilka dni nikt nie zainteresował się samotną 10-latką.
W kwietniu 1997 roku prokurator Janusz Stupak umorzył dochodzenie dotyczące Andżeliki, które było prowadzone w sprawie pozbawienia wolności, z powodu niestwierdzenia przestępstwa. Śledczy wykluczyli wersję o utonięciu, chociaż Warta nie została nigdy sprawdzona przez płetwonurków. Po 10 latach od zaginięcia wszystkie dokumenty w tej sprawie zostały zniszczone.
Dziadek bardzo przeżył zaginięcie wnuczki - w nocy często krzyczał i nawoływał Andżelikę. Zmarł pięć lat po zaginięciu dziewczynki. Następnie zmarła babcia, a potem też tata zaginionej. Z kolei matka dziewczynki ma problemy zdrowotne. Prawdy o zaginięciu Andżeliki szuka nadal jej ciocia, Izabela. Kobieta ma żal do policji, która wielokrotnie miała zbagatelizować informacje podawane im przez rodzinę. - Wie pani, ile samochodów ginie rocznie? - miał powiedzieć jej jeden z funkcjonariuszy. Po latach próśb przeprowadzono symulację progresywną, która pokazuje, jak mogłaby wyglądać dziś Andżelika.
Przeczytaj więcej podobnych informacji na stronie głównej Gazeta.pl.
Poza utonięciem policja nie sprawdziła też innego tropu, który mógł pomóc rozwiązać zagadkę zaginięcia 10-latki. Andżelika w tamtym czasie dużo czasu spędzała z grupka kolegów. Byli to Rafał T., Igor K. i Marcin P. - co potwierdzają nie tylko zapiski dziadka dziewczynki, ale też mieszkańcy Koła. Po zaginięciu 10-latki chłopcy twierdzili, że się z nią nie widzieli tego dnia. Inaczej wynika jednak z zeznań świadków.
Pan Jerzy, sąsiad dziewczynki, widział w dniu zaginięcia Andżelikę z Rafałem i Igorem. Po zaginięciu od razu próbował porozmawiać z jednym z nich, aż chłopcy zaczęli go unikać. Podobnie twierdzi inny mężczyzna, który tego dnia widział dziewczynkę w towarzystwie dwójki chłopców. Miało to miejsce w okolicach Warty. Po zgłoszeniu zaginięcia świadek od razu poinformował o tym policję. Inny świadek wyznał, że widział dzieci, które chodziły po lodzie, jaki wytworzył się na brzegu zamarzniętej rzeki.
Dziadek Andżeliki jeszcze w dniu zaginięcia poszedł do Igora K. i zapytał, czy widział się z jego wnuczką. Igor zaprzeczył, ale jego siostra Magdalena stwierdziła, że jej brat na pewno jeździł wtedy z 10-latką na rowerze. Mieli nawet przyjść razem do domu Igora o godzinie 18:30 - czyli ponad trzy godziny po tym, jak widział ją sąsiad. Następnego dnia jednak dziewczynka wszystkiemu zaprzeczyła.
Inna kobieta zeznała natomiast, że dzień po zaginięciu rozmawiała z Igorem K., który odwiedził jej syna. Na pytanie o to, co stało się z Andżeliką miał odpowiedzieć, że dziewczynka się utopiła. Świadkiem wypadku miał być też Rafał T. Chłopiec ten z kolei, zgodnie z relacjami świadków, przez kilka dni po zaginięciu Andżeliki był kilkukrotnie widziany, jak płacze.
Dziennikarz Onetu, Dawid Serafin, dotarł nawet do byłych i obecnych policjantów z Koła, którzy znają sprawę. Anonimowo potwierdzili, że po zaginięciu powołano biegłego psychologa, który rozmawiał z Rafałem T. i Igorem K. Ekspert zauważył, że relacje chłopców są szczegółowe, jednak zupełnie ze sobą niespójne. W opinii uznał jednak, że powodem tego było częste wypytywanie ich o losy zaginionej. Najdziwniejsze w sprawie jest to, że nikt nie wziął pod uwagę zeznań trzeciego z chłopców - Marcina P., który miał twierdzić, że Rafał T. zabrał Andżelikę nad Wartę i wepchnął ją do wody. Kiedy 10-latka wyszła z rzeki, popchnął ją do wody po raz drugi. Rafał T. jednak temu zaprzeczył.
Sprawa chłopców wróciła w 2013 roku, kiedy Komenda Główna Policji nakazała funkcjonariuszom z Koła przepytać Rafała T. w sprawie zaginięcia Andżeliki. Dopiero po ponad roku policjanci ustalili, że mężczyzna pracuje w Niemczech. Z informacji Onetu wynika jednak, że Rafał T. w tym czasie kilkukrotnie przyjeżdżał do Koła.
W drugiej połowie 2014 roku do rodziny zaginionej zgłosiła się Agata S., była partnerka Rafała, która potwierdziła, że w tym czasie zamieszkali razem niedaleko Koła. Pewnego dnia zauważyła, że ktoś przesłał mężczyźnie wiadomość ze zdjęciem Andżeliki, jednak nie zdążyła przeczytać, jaka była treść przesłanego tekstu. Rafał T. powiedział jej, że na fotografii jest dziewczynka, z którą bawił się kilka godzin przed jej zaginięciem. Następnie skasował wiadomość i nie odpowiadał już na kolejne pytania partnerki. Wówczas policjanci znów mieli rozmawiać z mężczyzną, jednak z nieoficjalnych informacji wynika, że Rafał T. także wówczas nie stawił się na komendzie.
Po 25 latach od zaginięcia dziewczynki policja nadal odmawia rodzinie dostępu do dokumentów sprawy, na którą składają się cztery tomy - aż 800 stron notatek i informacji. Komenda Powiatowa Policji w Kole twierdzi, że "sprawa ma charakter operacyjny, w związku z czym są to informacje niejawne".
Sprawą Andżeliki zajęli się nawet policjanci z Archiwum X w Krakowie. Ich zdaniem dziewczynka padła ofiarą zabójstwa, a jej rówieśnicy od początku wiedzieli, kto stoi za zbrodnią. - Ja twierdzę, że w tej grupie osób był tylko jeden sprawca, natomiast reszta, to były przypadkowe osoby, które widziały, bały się, może były zastraszane przez tego człowieka. Przez tyle lat nikt nie atakował ich, żeby ta prawda została ujawniona. Ci rówieśnicy znają całą prawdę, nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Polsatowi News były szef Archiwum X w Krakowie.
W lutym 2021 roku Sąd Okręgowy w Koninie miał zdecydować, czy po 24 latach od zaginięcia Andżeliki prokuratura będzie musiała wszcząć sprawę o zabójstwo. Z relacji Dawida Serafina wynika jednak, że policjanci z Koła odmówili przekazania sądowi 800 stron akt, powołując się na zarządzenie Komendanta Głównego Policji. Jak wyjaśnił wówczas insp. Mariusz Ciarka, poszukiwania osób zaginionych są "formą pracy operacyjnej i dlatego materiały nie mogły zostać udostępnione sądowi". Z komunikatu KGP wynika, że "w sprawie tej cały czas wykonywane są czynności mające na celu odszukanie zaginionej jak i wyjaśnienie wszelkich okoliczności związanych z zaginięciem". Mimo tego policja od 2013 roku nie przesłuchała Rafała T.
Prokuratura natomiast stwierdziła, że nawet przyjmując hipotezę śledczych z Krakowa, to "rzekomego sprawcy" nie można będzie pociągnąć do odpowiedzialności karnej, ponieważ w chwili przestępstwa nie miał on ukończonych 13 lat. Ostatecznie prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa.
- Nie mogę się poddać, choć po ogłoszeniu decyzji siadłam i poczułam, że tracę powoli nadzieję. Prokurator mówi, że wszystko zostało zrobione. Nie ma jednak ani ciała, ani nie odnaleziono Andżeliki żywej - powiedziała Izabela Jankowska po tym, jak Sąd Okręgowy w Koninie zdecydował, że śledczy z Koła nie muszą wszczynać postępowania o zabójstwo 10-letniej Andżeliki Rutkowskiej. Decyzja ta zapadła mimo tego, że sąd nie zapoznał się z aktami sprawy. Zgodę na to mogło wydać MSWiA, ale sąd o to nie zabiegał.
- Mam wrażenie, że wielu osobom zależy, aby to wszystko ucichło. Problemem nie jest to, że zaginęła 10-letnia dziewczynka, ale to, że rodzina pyta o prawdę o jej losie. (...) I chciałabym tylko zapytać pana prokuratora - bo wiem, że to czyta - czy postąpiłby dokładnie tak samo w przypadku zaginięcia swojego dziecka - dodała na zakończenie rozmowy w Onet.pl ciocia Andżeliki.