Więcej podobnych artykułów przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl.
Maria Zajdlowa zaszła w ciążę w wieku 16 lat, co sprawiło, że była zmuszona szybko wziąć ślub. Jej mąż Leonard był szoferem. Para mieszkała przy ul. Szopena 49 w Łodzi. Było to jednoizbowe mieszkanie ze stołem, szafą, małą kuchenką i dwoma łóżkami oddzielonymi przepierzeniem. Śmierć męża wpędziła kobietę w długi. Dorabiała sobie haftując. Wkrótce okazało się, że 29-latka nie radzi sobie nie tylko z codziennymi obowiązkami, ale córką, przez którą - jak twierdziła, nikt nie chciał się z nią związać na dłużej.
28 stycznia 1938 roku Maria Zajdel udała się na komisariat przy ul. Zgierskiej 7, aby poinformować o zaginięciu córki. Stwierdziła, że nie wie, co mogło się stać. Kobieta opuściła dom na trzy kwadranse, aby udać się do apteki po środek przeciwbólowy. Zosia leżała w tym czasie w domu w łóżku, jednak po powrocie matki już jej tam nie było.
Początkowo uważano, że 12-latka być może uciekła z domu. Policjanci III komisariatu nie narzekali bowiem na brak obowiązków, gdyż mieli pod sobą rewir obejmujący aż 113 tys. ludzi. Sprawa zrobiła się jednak poważna, gdy kilka dni później matka Zosi przyniosła na komendę anonim z pogróżkami.
W liście znalazła się informacja wskazująca, że dziewczynka nie żyje - ktoś zagroził Marii, że podzieli ona los swojej córki, jeśli nie przeprowadzi się to innej części miasta. Powodem zabójstwa dziecka miała być zemsta za dług, którego rzekomo przed śmiercią nie spłacił Leonard Zajdel.
Prowadzenie sprawy przejął komendant łódzkiej policji insp. Elzesser-Niedzielski i kierownik wydziału śledczego nadkom. Polak. Do komisariatów w całym kraju został wysłany rysopis dziewczynki. Maria Zajdel została zaś wezwana na przesłuchanie, a śledczy otrzymali zgodę na przeszukanie jej mieszkania.
Dzięki tym działaniom zyskano nowe ślady. Sąsiedzi Marii powiedzieli bowiem, że kobieta zaniedbywała córkę, nie stroniła od alkoholu oraz towarzystwa mężczyzn. Nieliczni jedynie wypowiedzieli się o 29-latce pozytywnie. Podczas rewizji mieszkania policjanci znaleźli natomiast papiery, które były zapisane podobnym charakterem pisma, jak anonim dostarczony wcześniej przez kobietę. Przypuszczenia te ostatecznie potwierdziła ekspertyza grafologiczna. Maria na wieść o tych informacjach dostała ataku histerii, którym zakończył się głębokim snem.
Maria Zajdel Archiwum
Policjanci poszli o krok dalej. Zarządzili sprawdzenie kloaki na posesji przy Szopena 49. Po dwóch godzinach poszukiwań zostały z niej wyłowione zwłoki oblepione kałem. Okazało się, że to 12-letnia Zosia. Na ciele, w szczególności na głowie, widoczne były rany, a na szyi dodatkowo znajdowały się ślady wskazujące na duszenie.
Jako osoby winne tego czynu, Maria wskazała Stanisława Gibkę, którego niegdyś miała nadzieję poślubić oraz Wiktorię Stefaniakówną, czyli swoją przyjaciółkę. Kilka godzin po złożeniu tych zeznań 29-latka próbowała w celi popełnić samobójstwo.
Ogarnął ją zapewne strach. Dokładną przyczynę śmierci dziecka policja poznała już bowiem 3 lutego. Zosia została dwukrotnie uderzona tępym narzędziem w głowę i była duszona, ale ostatecznie do śmierci doprowadziło najprawdopodobniej zatrucie gazami w dole kloacznym. Do zabójstwa 12-letniej córki Maria przyznała się dopiero wtedy, gdy komendant Elzesser-Niedzielski pokazał jej młotek znaleziony w mieszkaniu.
Prasę oraz mieszkańców informowano nie tylko o zaginięciu dziewczynki, ale też o przebiegu wydarzeń, w tym o aresztowaniu Zajdel. Ciało Zosi zostało wydane rodzicom Marii. Przewieziono je do ich domu, w którym chętni mogli zobaczyć dziewczynkę leżącą w trumnie. W ceremonii pogrzebowej wzięło około 30 tys. osób.
Pogrzeb Zosi Zajdel Archiwum
Gibka i Stefaniakówna zostali oczyszczeni z zarzutów. Maria była zaś stale przesłuchiwana przez śledczych. Kobieta przyznała się do winy, ale twierdziła, że nie chciała zabić córki. Tak zrelacjonowała przebieg tego tragicznego w skutkach dnia:
Tego dnia Zosia wróciła ze szkoły. Zjadłyśmy obiad, a ona wzięła się do lekcji. Po tym chciała pójść do mojej siostry. Nie pozwoliłam, bo miałyśmy robotę. Zaczęła płakać, wreszcie wzięła książkę i położyła się do łóżka. Bolały mnie zęby, zeszłam więc do apteki po proszek. Wychodząc, zgasiłam światło. Wróciłam. Zażyłam proszki, ale ból nie ustępował. Zosia płakała. Powiedziała: 'Mamusia robi mi na złość i gasi światło'. Byłam zdenerwowana i odpowiedziałam ostro: 'Ja tu jeszcze rządzę, nie masz nic do gadania'. Zosia rozpłakała się jeszcze bardziej. Wówczas chwyciłam młotek i uderzyłam ją w głowę. Nie wiedziałam, co robię. Zosia uklękła na łóżku i wyciągnęła w moją stronę ręce. Chwyciłam je, przycisnęłam, Zosia upadła na poduszki. Ogarnięta jakimś szałem, chwyciłam ją za gardło, ściskałam, szamotała się, trzymałam mocno, aż opór ustał, domyśliłam się, że trup. Przelękłam się. Chciałam za wszelką cenę usunąć ciało. Leżał worek. Wsunęłam doń zwłoki. Było ciemno, bałam się okropnie. Szłam w stronę komórek. Zatrzymałam się przed kloaką. Zobaczyłam otwarte drzwi od ubikacji. Tam weszłam. Oparłam worek. Ale mi się to wysunęło. Usłyszałam chlust. Uciekłam czym prędzej, nie oglądając się za siebie. Nie wiedziałam, co się stało. Do rana nie mogłam usnąć.
Zapytana, czy dręczyły ją wyrzuty sumienia, odpowiedziała:
Nie wiem. Ciągle zdawało mi się, że Zosia wyszła i wróci.
Obrońca kobiety próbował przekonać sąd, że ta w chwili popełnienia czynu była niepoczytalna i działała w afekcie. Maria otrzymała ostatecznie wyrok dożywotniego pozbawienia wolności i została pozbawiona praw rodzicielskich. Oczywiście złożona została apelacja. Obrońcy udało się doprowadzić do tego, że 29-latka została umieszczona na obserwacji lekarskiej w zakładzie psychiatrycznym w Tworkach.
Przebywała tam do grudnia 1938 roku. Sąd apelacyjny później podtrzymał wcześniejszy wyrok. Maria została przewieziona do więzienia dla kobiet w Fordonie w Bydgoszczy. Nie spędziła w nim jednak dużo czasu. 2 września, w związku z napaścią hitlerowskich Niemiec, gen. Władysław Bortnowski zdecydował się wypuścić więźniarki. Nie wiadomo jak później potoczyły się losy Marii Zajdel.