Lipiec, rok 1948. Dla wielu dziewcząt z 15. Łódzkiej Żeńskiej Drużyny Harcerek im. "Zośki", nazywanej Małą Piętnastką, to był pierwszy obóz. 18 lipca miały wyruszyć łodzią do oddalonych o ok. 8 km Rowów, aby zobaczyć Bałtyk. Niestety, nigdy nie udało im się tam dopłynąć.
Podczas ogniska w przeddzień tragedii dziewczęta opowiadały sobie legendę o Wandzie. Rano, po śniadaniu, wyruszyły na przystań, aby wypłynąć przez jezioro do morza. Wycieczka jednak znacznie się opóźniła, gdyż mechanik montował silnik. Zamiast o 10:00, udało im się wsiąść na łódki dopiero około 16:00.
Łodzie były dwie - większa motorowa oraz mniejsza bez napędu. Choć łącznie było w nich miejsce dla 20 osób, to ostatecznie wsiadło na nie około 40. Większa łódź holowała drugą na krótkim łańcuchu. Niestety, już od początku rejsu obie niebezpiecznie się kołysały. Wkrótce na motorówce doszło do awarii silnika, a mniejsza łódka zaczęła przeciekać. Do brzegu było ok. 2 km. Próbowano wybierać wodę i przesadzać dziewczynki do jednej łodzi, ale bezskutecznie. W pewnym momencie po prostu poszły na dno. W raporcie starosty znalazł się później zapis:
Na skutek zbyt silnego przeciążenia woda przelała się przez burty i holowana łódź zatonęła. Wywołało to panikę na motorówce, co z kolei spowodowało jej przewrócenie do góry dnem. Wszyscy uczestnicy wycieczki starali się uchwycić dna motorówki, które wystawało z wody.
Łodzie, którymi najprawdopodobniej płynęły dziewczynki Archiwum Zofii Jackowskiej, repr. Piotr Molęcki / Agencja Wyborcza.pl
Jedną z harcerek, które przeżyły, jest Zofia Erdman-Jackowska, która całą tragedię opisała jako lekkomyślność:
- Inna drużyna, która też miała zamiar płynąć, wróciła do obozu. Jej opiekunka Anna Dylikowa, znakomita, oddana harcerstwu wychowawczyni, gdy obejrzała łodzie, powiedziała, że absolutnie nie można tym płynąć. Nasza opiekunka jednak się zgodziła. No, to po prostu wszystko się pchało w nieszczęście. (...) Widziałam, jak inne dzieci męczą się w wodzie, walczą jak koty, idą pod wodę i ostatkiem sił wynurzają się, i znowu pod wodę. Straszne to były sceny. Po prostu makabra. (...) Gdy zdołałam odpłynąć już kawałek, nastąpiły chyba najgorsze dla mnie chwile. Dziewczynki zaczęły odmawiać "Pod Twoją obronę", potem zaczęły śpiewać "Serdeczna Matko". I jeszcze krzyk "Mamo, ratuj!".
Kolejna z dziewcząt, którym udało się ujść z życiem, to Barbara Wacek-Kozińska. Przyznała ona, że na wodzie trwała prawdziwa walka o przeżycie:
- Kto mógł, próbował dostać ręką burty wywróconej łodzi. Mnie się udało. Trzymałam się kurczowo i patrzyłam na to, co się dzieje wokół. Krzyki, wołanie o pomoc. Nie potrafię tego opisać. Zaczęłyśmy się wspólnie modlić.
Krzyki te usłyszeli rybacy z Gardny Wielkiej, którzy od razu wsiedli do łodzi i ruszyli z pomocą. To właśnie Zofia była jedną z pierwszych uratowanych osób. Gdy zapełniali łodzie, transportowali dziewczęta na brzeg i wracali po kolejne osoby. Mieszkańcy także przybyli na pomoc, niestety nikt nie znał się na zasadach reanimacji.
Uratować udało się 15 osób. 21 dziewczynek oraz 4 dorosłe kobiety utonęły. Gdy wyłowiono ich ciała, widok był wstrząsający:
- Ujrzałam stos nieżywych dziewczynek na brzegu. Ludzie próbowali jeszcze je ratować. Chodziłam między tymi ciałami i patrzyłam, która to koleżanka mi zginęła. Ale twarze miały tak spuchnięte, że nie mogłam ich poznać. Czasami pomagał mi jakiś szczegół, np. jedną odnalazłam, bo miała takie bardzo czarne brwi - wspominała Zofia.
Pogrążone w żałobie rodziny, klub harcerski, mieszkańcy Łodzi i przedstawiciele partii politycznych. Na pogrzeb, który odbył się 22 lipca, przybyły tłumy. 17 harcerek pochowano na cmentarzu przy ul. Ogrodowej. Na pomniku każdej z nich znajduje się zdjęcie w mundurku oraz krzyż harcerski. Pozostałe ofiary katastrofy zgodnie z życzeniem rodzin pochowano na innych łódzkich cmentarzach.
W Gardnie Wielkiej przy kościele postawiona została zaś symboliczna mogiła upamiętniająca wydarzenia z 18 lipca 1948 r
Pomnik w Gardnie Wielkiej Wikimedia Commons / Domena publiczna
Lista ofiar:
Tablica pamiątkowa przy grobach harcerek na Starym Cmentarzu w Łodzi Wikimedia Commons / Domena Publiczna
Według doniesień Gazety Wyborczej, akt sądowych i prokuratorskich dotyczących tej sprawy nie ma w archiwum sądu i prokuratury w Słupsku ani w archiwach państwowych Słupska, Koszalina i Szczecina. Oczywiście nie można wykluczyć, że zostały po tylu latach po prostu zniszczone.
Wiadomo natomiast, że przewoźnik został skazany na 5 lat pozbawienia wolności, a zarządca na 2 lata więzienia. Główny podejrzany w tej sprawie zbiegł natomiast w czasie transportu do aresztu w Słupsku. W jaki sposób? Opowiedział Witold Waszkiewicz, czyli jeden z rybaków, który ruszył na pomoc harcerkom:
- Transportował go i zarządcę gospodarstwa jeden milicjant. A wie pan czym? Ciągnikiem, bo nie było nic innego. R. wyskoczył w czasie jazdy i ukrył się w lesie. Potem podobno do Szwecji wyjechał.
Zobacz też: Przez lata żyła w trójkącie. Uczyła "sztuki kochania", choć seks z mężem "nie dawał jej żadnych przeżyć"