Pod Szczekocinami w województwie śląskim codziennie przejeżdżają dziesiątki pociągów. Jednak dzień 3 marca 2012 roku dla wielu mieszkańców pozostanie w pamięci. Wówczas doszło do głośnej katastrofy. Dwa rozpędzone pociągi znalazły się na tym samym torze i zderzyły czołowo.
Skutki katastrofy kolejowej pod Szczekocinami - obraz akcji ratunkowej w dniu 4 marca 2012. commons.wikimedia.org/ www.kolejkielecka.y0.pl/ Wojciech Janaczek
3 marca 2012 roku o godzinie 20:55 pociąg PKP Intercity TLK "Brzechwa", jadący z Przemyśla do Warszawy oraz pociąg Przewozów Regionalnych interRegio "Jan Matejko", kursujący z Mazowsza w stronę Małopolski, zderzają się czołowo pod Szczekocinami. Do tragicznego wypadku doszło dokładnie na szlaku nr 64 łączącym Koniecpol z Kozłowem.
Słychać było ogromny huk, który od razu zaalarmował całą okolicę. - Jedyne co na początku było wspólne, to, że każdy z nas usłyszał huk. Jedni myśleli, że to pod ziemią, inni, że gdzieś wybuchła butla z gazem. Nikt nie podejrzewał, że kilkanaście metrów dalej doszło do takiej tragedii. Dowiadywaliśmy się tego, pocztą pantoflową. Wszyscy, młodsi i starsi ruszyli na pomoc. Nikt nie siedział bezczynnie, nie mogliśmy, trzeba było pomóc - mówiła pełniąca wtedy funkcję sołtyski Chałupek Anna Kwiecień.
Ludzie nie mogli wydostać się z wagonów. To mieszkańcy Chałupek jako pierwsi ruszyli z pomocą dla poszkodowanych w katastrofie. - Nie wiedzieliśmy, co się stało. Ja jechałem z Krakowa do Warszawy w ostatnim wagonie, był cały wypełniony. Obok leżą ciała, pourywane ręce i nogi, tragicznie to wygląda. Ludzie są zmiażdżeni w przedziałach - tak opisywał wówczas sytuację dla Polsat News Łukasz Janiec, jeden z pasażerów, który ocalał.
Po godzinie na miejscu było już 30 karetek i śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Natomiast 450 strażaków zajęło się przeszukiwaniem pociągów. Akcja poszukiwawcza trwała dwa dni. Prawie 160 osób doznało obrażeń, zaś 16 zginęło. Ówczesny prezydent Bronisław Komorowski ogłosił żałobę narodową od 5 do 6 marca.
Skutki katastrofy kolejowej pod Szczekocinami - obraz akcji ratunkowej w dniu 4 marca 2012. commons.wikimedia.org/www.kolejkielecka.y0.pl/Wojciech Janaczek
Zdarza się, że pociągi wjeżdżają celowo na sąsiedni tor, by przez pewien odcinek pokonać trasę w ruchu lewostronnym. W tym przypadku trudno było wskazać, która z lokomotyw jechała "pod prąd". Zarzuty postawiono natomiast pracownikom PKP Polskich Linii Kolejowych - Andrzejowi N. i Jolancie S. Oni bowiem tego dnia mieli dyżur w Starzynie i Sprowie.
Początkowo mieli niższe kary, ale po odwołaniu prokuratury podwyższono je ostatecznie do sześciu lat pozbawienia wolności dla Andrzeja N. oraz 3,5 roku pozbawienia wolności dla Jolanty S. Mężczyzna karę odbywa jednak w zakładzie psychiatrycznym.
Zdaniem orzekających w ich sprawach sądów, Andrzej N. w niewłaściwy sposób sprawdził rozjazdy oraz ich nie zabezpieczył, a później skierował pociąg Warszawa-Kraków na niewłaściwy tor, nie obserwując ruchu składu. W związku z tym wprowadził Jolantę S. w błąd. Kobieta zaś nie wykorzystała sygnału alarmowego. Błędy dostrzeżono również w postępowaniu maszynistów, którzy ponieśli śmierć w wypadku. Stwierdzono, że nieodpowiednio obserwowali szlak.
Bartosz Jakubowski, autor książki "Zderzenie czołowe. Historia katastrofy pod Szczekocinami", po rozmowie z dyżurnymi ruchu podkreślił, że winnym mogła być każda osoba, która akurat tego dnia pełniłaby dyżur. - Nieliczni dyżurni ruchu, którzy nie bali się ze mną rozmawiać, przyznali, że nie chcieliby znaleźć się na miejscu Jolanty S., bo prawdopodobnie podjęliby taką samą decyzję, to znaczy wyprawiliby pociąg "Jan Brzechwa" jadący z Przemyśla do Warszawy w kierunku posterunku Starzyny. Jeśli oni to przyznają, to oznacza, że Jolantę S. skazano dlatego, że przegrała z losem w ruletkę i akurat 3 marca 2012 roku miała dyżur. W przypadku Andrzeja N. na pewno wiemy, że jakiś błąd został popełniony, ale tak naprawdę nie wiemy, co tam dokładnie zaszło - wyznał w wywiadzie dla Weekend Gazeta.pl.
Pociągi przejeżdżające przez Szczekociny w miejscu tragedii z 2012 roku zwalniają lub uruchamiają długi sygnał dźwiękowy "RP1 - Baczność". Upamiętniają w ten sposób osoby, które straciły wówczas życie.
Magdalena Sipowicz, która była jedną z poszkodowanych w wypadku kolejowym, przyznała, że już wybaczyła Andrzejowi N. i Jolancie S. - Wybaczyłam tym ludziom, w mojej opinii to nie stało się głównie z ich winy. Oni ponieśli już karę, a ich życie nie będzie już tak wyglądało jak dotychczas. Z tej tragedii, jaką doświadczyły również osoby, które teraz odsiadują wyrok, ciężko będzie się podnieść (...) Doznałam wielu uszkodzeń, w tym amputacji, ale nadal żyję i cenię to bardzo - wspominała w jednym z wywiadów.