Anna G. zaginęła 7 lipca 2012 roku i to właśnie jej mąż był ostatnią osobą, która tego dnia ją widziała. 30-latka miała wyjść z domu po kłótni z Markiem G. i od tamtej pory nie kontaktowała się z nikim z rodziny. Śledczy mają jednak nieco inną wersję przebiegu wydarzeń. Ich zdaniem kobieta została zamordowana przez męża, który następnie wywiózł i zakopał jej ciało w nieznanym dotąd miejscu.
Anna i Marek poznali się przez internet w 2007 roku. Ona wówczas zaczynała studia, zaś o 3 lata starszy Marek był już studentem prawa, a w planach miał wstąpienie do policji. Rodzice dziewczyny niekoniecznie byli przekonani co do tego związku, ale ostatecznie para pobrała się rok później. Wspólnie zamieszali w Czeladzi, a mężczyzna rozpoczął służbę w wydziale przestępstw gospodarczych w Komendzie Miejskiej w Sosnowcu. W 2010 roku małżeństwo powitało na świecie córkę, która dla Anny była oczkiem w głowie. Między parą nie układało się jednak najlepiej.
Marek G. zaczął wdawać się w relacje z innymi kobietami. Przed zaginięciem Anny, jak i po nim, spotykał się z Wiolettą. - W tym okresie, kiedy to wszystko się działo, myśmy nie byli już szczęśliwym małżeństwem. To wszystko wisiało już na włosku, wisiało rozstanie - stwierdził w programie Superwizjer TVN. Kochanka mężczyzny przyznała później, że ten obiecywał jej, że odejdzie od żony.
W dniu zaginięcia Anny, czyli 7 lipca 2012 roku, 30-latka około godziny 19:00 rozmawiała z mamą. Jej zdaniem nic nie wskazywało na to, aby miała odejść od męża. Co do tego, co wydarzyło się później, istnieją dwie wersje. Zdaniem Marka G. pokłócił się z żoną "początkowo o błahe rzeczy". Sprzeczka miała na tyle przybrać na sile, że kobieta postanowiła się spakować i wyjść z domu ok. 22:30. Śledczy natomiast uznali, że po kłótni Anna G. poszła się wykąpać. Wtedy jej mąż wszedł do łazienki i utopił ją lub też udusił kablem od suszarki. Następnie ciało spakował do dużej walizki, włożył do bagażnika i ok. 23:00 wywiózł ukryć ciało. Śpiące dziecko i telefon zostawił w domu.
Marek G. oraz jego rodzice stwierdzili, że Anna zrobiła to na złość i na pewno "żyje i gdzieś ułożyła sobie życie". - Nie zrobiła tego. Nie uważam, by była tak okrutna, żeby matkę trzymać przez tyle lat w takiej niepewności. Po prostu nie mogła tego zrobić, bo już nie żyła. - wyznała matka 30-latki. Kobieta była bardzo zżyta ze swoją córką i do tej pory jest przekonana, że Anna nie zostawiłaby dziecka.
Mijały kolejne dni, a kobieta nie dawała znaków życia, nie pobrała nigdzie pieniędzy, nie była nigdzie legitymowana. Policja zaczęła podejrzewać, że nie jest to zaginięcie, a morderstwo. Wkrótce w całej sprawie zaczęły pojawiać się nieścisłości, które doprowadziły do oskarżenia Marka G. o zabójstwo żony.
Okazało się, że mężczyzna wcześniej zakupił 100 kg zaprawy cementowej, folię i linkę. Podczas procesu obrońca Marka G. przekonywał, że cement został zakupiony, aby naprawić uskok, folia do okrycia basenu, a linka do nauki jazdy córki na rowerze. Później śledczy odkryli, że w okresie od 1 stycznia do 13 grudnia 2012 roku mężczyzna kontaktował się telefonicznie z kochanką 4627 razy, a z żoną zaledwie 1768. Ostatecznie pogrążył go znaleziony przez śledczych telefon Anny G.
Logował się on w okolicach domu do około godziny 2:00. Marek G. twierdził, że po wyjściu żony próbował do niej dzwonić, ale bezskutecznie. Nie słyszał, że komórka jest w domu, ponieważ była wyciszona. Następnie jeździł po okolicy, szukając kobiety. O godzinie 2:30 postanowił zostawić samą 2,5-letnią wówczas córkę w domu i spełnić wcześniejszą prośbę żony. Anna G. jego zdaniem zostawiła mu przesyłkę do wysłania, w której jak się później okazało, znajdował się jej telefon. Dlatego właśnie twierdził, że telefon zalogował się po godzinie 3:00 przy dworcu kolejowym w Katowicach. Tam właśnie nadawał wspomnianą paczkę. Na monitoringu widoczny był tylko Marek G.
Problem w tym, że koperta była zaadresowana do Monachium na nieistniejące dane. Zatem kilka tygodni później została odesłana do Polski do magazynu przesyłek niedostarczonych i przejęta przez policję. Ich zdaniem Marek G. chciał, aby służby po logowaniu telefonu uznały, że jego żona postanowiła opuścić kraj. Oględziny wykazały, że na kopercie, jak i telefonie znajdowały się ślady Anny i Marka.
- Dowody zastąpione zostały domniemaniami, a rzetelny proces dochodzenia do prawdy zastąpiony został przypuszczeniami i domysłami - podsumował Marek G., prosząc sąd o uniewinnienie. Podczas pierwszego procesu obrona próbowała wykazać, że mężczyzna miał problemy z kręgosłupem i nawet nie byłby w stanie znieść walizki z ciałem do garażu, zaś sąsiedzi nie słyszeli odgłosów, które mogłyby wskazywać na zabójstwo czy chociaż kłótnię. Podkreślili ponadto, że był to proces poszlakowy i "lepiej uniewinnić zbrodniarza, niż skazać niewinnego". Prokuratura zaś przekonywała, że Marek G. jako czynny funkcjonariusz policji, miał wiedzę z zakresu komputerów i informatyki oraz jak zabić i pozbyć się ciała.
We wrześniu 2018 roku Marek G. został skazany na 15 lat pozbawienia wolności. Od wyroku apelację złożyła zarówno obrona, jak i prokuratura domagająca się podwyższenia kary. Ostatecznie Sąd Apelacyjny w Katowicach w sierpniu 2019 roku zmienił wymiar kary na 25 lat więzienia. Ciała Anny G. do dziś nie odnaleziono. Marek utrzymuje, że jest niewinny. Jego byli koledzy z policji mówią: "Niech tylko powie, gdzie jest ciało".
W książce "Mocna więź" Magdaleny Majcher, w której mama Anny - Michalina Kaczyńska - opowiada o swojej relacji z córką i jej życiu, wspomina, jak w trakcie jednej z rozpraw podeszła do niej była kochanka Marka. Kobieta bardzo przeżywała to, co się stało i mówiła, że wolałaby być na miejscu Anny. Córeczkę Anny i Marka wychowuje rodzina Anny. Anna nadal figuruje w rejestrze osób zaginionych.
Zobacz też: Choć sam był niepełnosprawny, przyjął ją z domu samotnej matki z piątką dzieci. Zleciła jego zabójstwo