Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy w Rewalu, w którym przebywali Andrzej i Łukasz, działa do dzisiaj. W latach 90., kiedy doszło do zaginięcia dwóch chłopców, wszystko wyglądało tam inaczej. Byli wychowankowie opowiadali o strasznych scenach, które miały miejsce w murach MOW-u. Mówili o wykorzystywaniu seksualnym, przemocy wobec nastolatków, biciu, poniżaniu i katowaniu. Czy Andrzej i Łukasz padli ofiarą brutalnego pobicia? Czy chłopcy widzieli za dużo i trzeba było ich uciszyć?
Więcej podobnych artykułów przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl
Andrzej Ziemniak pochodził z niewielkiej miejscowości niedaleko Szamotuł w województwie wielkopolskim. Matka wspomina chłopca jako żywiołowe i dobre dziecko, które zaczęło mieć problemy z prawem przez drobne kradzieże w szkole. W listopadzie 1998 r. Andrzej trafił do poznańskiego Pogotowia Opiekuńczego. Po dwóch miesiącach Sąd Rejonowy w Szamotułach zdecydował o umieszczeniu chłopca w placówce wychowawczej. Do Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego w Śliwinie Bałtyckim (dziś jest to Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy im. Janusza Korczaka w Rewalu) trafił w lutym 1999 roku. Chłopiec miał wtedy 14 lat.
Łukasz Sas pochodził z Poganic w województwie pomorskim. Był spokojnym i opiekuńczym dzieckiem, ale wychowywał się w dysfunkcyjnej rodzinie. Jego ojciec był alkoholikiem, który awanturował się w domu, a na dodatek molestował córkę, siostrę Łukasza. Pojawiły się również podejrzenia, że chłopiec też jest ofiarą przemocy seksualnej. Nastolatek wagarował, przez co dwa razy powtarzał klasę, a później już w ogóle nie chciał chodzić do szkoły. Palił papierosy, nadużywał alkoholu i zdarzały mu się drobne kradzieże. W marcu 1998 roku trafił do Pogotowia Opiekuńczego, z którego często uciekał. W listopadzie psycholożka zasugerowała, że dobrym rozwiązaniem będzie umieszczenie Łukasza w ośrodku wychowawczym. 15-letni chłopiec trafił do MOW-u w Śliwinie Bałtyckim jeszcze przed Andrzejem.
Chłopcy zaginęli w ostatni dzień marca 1999 roku. Przez niecałe dwa miesiące znajomości raczej nie wywiązała się między nimi przyjaźń, więc nikt nie mógł zapewnić, że uciekli razem. Nie zmienia to jednak faktu, że Andrzej i Łukasz zaginęli prawie w tym samym czasie. Rodzice dowiedzieli się o tym dużo później.
Mama Andrzeja zadzwoniła do ośrodka, aby zabrać syna na przepustkę do domu na Wielkanoc. W słuchawce usłyszała, że chłopiec dostał karę za nieodpowiednie zachowanie i nie ma możliwości, aby opuścił placówkę. Na początku była mowa o kradzieży rzeczy z kiosku, a później o konflikcie i pobiciu innego wychowanka. Mama Andrzeja nie dostała też pozwolenia na rozmowę z synem przez telefon. W pierwszy dzień świąt wielkanocnych ponownie zadzwoniła do ośrodka, tym razem z informacją, że zamierza przyjechać w odwiedziny do syna. Wówczas usłyszała, że Andrzej uciekł w Wielką Sobotę, czyli 3 kwietnia.
Inaczej było w przypadku matki Łukasza. Kobieta dowiedziała się o ucieczce syna dopiero z pisma, które otrzymała od ośrodka. Dotyczyło ono nie informacji o zaginięciu, a prawie 60-dniowej nieobecności, która poskutkowała usunięciem go z listy wychowanków placówki. Dokumenty wystawiono z datą 31 maja 1999 r.
Z dokumentacji prowadzonej przez ośrodek wynika, że Andrzej i Łukasz uciekli z placówki 31 marca około godziny 20. O tym fakcie podobno poinformowano policję w Gryficach, nikt natomiast nie zawiadomił rodzin chłopców. Policja w Gryficach zajęła się poszukaniami Andrzeja i Łukasza dopiero 7 czerwca. Uważano, że chłopcy uciekli razem, jednak nie było na to jednoznacznych dowodów.
Jedna z pierwszych teorii zakładała, że Andrzej i Łukasz uciekli do Świnoujścia, a stamtąd promem przedostali się do Szwecji. Ówczesny dyrektor ośrodka twierdził z kolei, że chłopcy zabrali ze sobą rzeczy osobiste i razem popłynęli pontonem przez Morze Bałtyckie. Trudno jednak było w to uwierzyć. Rodziny chłopców uważały, że to niemożliwe, by Andrzej i Łukasz uciekli za granicę, zwłaszcza że żaden z nich nie kontaktował się wcześniej ze swoją matką. Kolejną kontrowersją w sprawie były rzeczy osobiste chłopców. Rodzina chciała odebrać to, co zostało, jednak nigdy do tego nie doszło. Matka Andrzeja przypuszczała, że jej syna nie było już podczas jej pierwszego telefonu do ośrodka. Śledczy liczyli, że pojawi się jakiś ślad w momencie osiągnięcia przez chłopców 18. roku życia.
Sprawdzamy, czy na dane osoby mogły być wyrabiane jakiekolwiek dokumenty, czy ubiegały się gdzieś o pracę, czy zakładały rachunki bankowe, czy płaciły podatki
- mówiła podinsp. Alicja Śledziona, rzeczniczka komendanta wojewódzkiego policji w Szczecinie, cytowana przez portal kierierlubelski.pl
Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Zdesperowana rodzina postanowiła poprosić o pomoc jasnowidzów.
Matka Andrzeja udała się do jasnowidza, który powiedział jej, że dzieci nigdy nie opuściły ośrodka, a ich zwłoki można znaleźć zakopane w studni. Podobne podejrzenia miał Marek Szwedowski ze Stowarzyszenia "Przystań Nadzieja". Organizacja zaangażowała się w pomoc rodzinom zaginionych. Stworzono zbiórki pieniędzy, które miały pozwolić na odnalezienie chłopców. Gryficka policja przekazała organizacji mapy terenu, na którym znajduje się MOW, a stowarzyszenie wskazało miejsca, które należy przeszukać.
W lipcu 2019 r. na terenie ośrodka rozpoczęły się poszukiwania. W wyniku przekopywania ziemi znaleziono połamane kości. Znaleziska przekazano do szczegółowych badań. Po czterech miesiącach okazało się, że wykopane kości nie należą do ludzi, a zwierząt. Rodziny zaginionych nie poddały się i zorganizowano kolejne przeszukiwania terenu rok później.
W maju 2020 r. na terenie MOW-u ponownie pojawiła się koparka, która przerzucała ziemię. W ciągu dwóch dni w ziemi znaleziono ponad 20 kawałków kości, dół od piżamy i sweter. Matka Andrzeja twierdziła, że rozpoznaje ubranie swojego syna, które podarowała mu przed jego wyjazdem do MOW-u. Miała też zdjęcie, na którym widać Andrzeja w granatowym swetrze.
Filmowałem i fotografowałem całą akcję poszukiwawczą, aby policja i prokuratura nie podważyły naszych działań, że coś sfingowaliśmy, coś podrzuciliśmy, na przykład jakieś dowody w sprawie
- opowiadał Grzegorz Wójcicki, jeden z przedstawicieli stowarzyszenia, cytowany przez crime.com.pl
Na wyniki badań, które miały wykazać pochodzenie kości i materiału DNA z ubrania, trzeba było jednak bardzo długo poczekać. Odpowiedź przyszła dopiero po dziewięciu miesiącach.
Kości są pochodzenia zwierzęcego, natomiast sweter ten nie jest swetrem, który widnieje na dokumentacji fotograficznej, która została przedłożona do akt tej sprawy
- komentowała Alicja Macugowska-Kyszka z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie, cytowana przez szczecin.tvp.pl
Ucieczka chłopców do Szwecji to tylko jedna z wielu możliwości branych pod uwagę w tej sprawie. W 2017 r. powstał raport, z którego wynikało, że być może chłopcy padli ofiarą seryjnego mordercy. Zaginięcie Andrzeja i Łukasza było łączone z innymi zniknięciami, które miały miejsce w podobnym czasie i miejscu. W 1998 r. zaginął 15-letni Janusz z Łobzy, a rok później 15-letni Marek ze Starego Drawska. Wszyscy chłopcy przebywali wtedy w województwie zachodniopomorskim. W sprawę zaginięcia Janusza i Marka był zamieszany ksiądz Jacek. Duchowny z diecezji szczecińsko-kamieńskiej uczył religii zaginionych chłopców, a nastolatkowie wypożyczali dla niego filmy pornograficzne. Ks. Jacek został skazany na półtora roku więzieniu w zawieszeniu za molestowanie seksualne ucznia. Nikt jednak nie wykazał, czy duchowny znał Andrzeja i Łukasza.
W sprawie wypowiadały się również osoby postronne, które przedstawiały potencjalne scenariusze. Jedna z nich zakładała działania mafii, która miała porywać ludzi w celu pobrania im organów. Inni podejrzewali, że chłopcy mogli trafić do domów publicznych w Niemczech. Wątek pedofilski pojawił się w tej historii za sprawą tajemniczego samochodu, który w latach 90. pojawiał się przy MOW-ie. O pojeździe opowiedział nawet aktualny dyrektor ośrodka.
Faktycznie, przyjeżdżał jakiś samochód i wychowawcy to zauważyli. Wychowankowie nie byli wypuszczani w tym okresie i temat sam umarł śmiercią naturalną
- komentował Marek Kasprzak w programie "Uwaga!".
Matka Łukasza przed kontaktem z stowarzyszeniem była u jasnowidzów, którzy powiedzieli jej, że syn żyje i przebywa w Bremen w Niemczech. Policja jednak nie sprawdziła tropu, który wskazała zrozpaczona kobieta. Mundurowi twierdzili, że "to duże miasto".
Grzegorz Wójcicki w programie "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie" opowiadał, że w czasie, kiedy chłopcy zaginęli, Niemcy przyjeżdżali do Rewala, aby "skorzystać z usług" młodych chłopców, do których dostęp mieli dzięki ówczesnej dyrekcji MOW-u. Mowa tutaj o wykorzystywaniu seksualnym, za które młodociani mieli otrzymywać nowe ubrania czy słodycze.
Przedstawiciele Stowarzyszenia "Przystań Nadzieja" wciąż uważają, że Andrzej i Łukasz nie wyszli poza teren ośrodka.
Przeanalizowaliśmy możliwe scenariusze wydarzeń i to, że chłopcy nie opuścili ośrodka, wydaje nam się najbardziej prawdopodobne. Trudno uwierzyć, że dwaj nastolatkowie wychodzą z ośrodka i ślad po nich ginie
- komentował Grzegorz Wójcicki cytowany przez portal gs24.pl
Matki chłopców podejrzewały, że chłopcy mogli widzieć coś, czego nie powinni, dlatego musieli "zniknąć". Nowe światło na sytuację rzucili byli wychowankowie MOW-u, którzy przebywali na terenie ośrodka w latach 90. Dotarli do nich dziennikarze programu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie". Dorośli już dzisiaj mężczyźni opowiedzieli o piekle, przez które przeszli. Mówili o biciu, poniżaniu i katowaniu, a nawet o gwałtach, których dopuszczali się na nich inni wychowankowie
Ja miałem złamaną rękę i nogę w dwóch miejscach, bo stanąłem w obronie jednego chłopaka, to cały ośrodek mnie skopał
- opowiadał jeden z mężczyzn.
Nic zatem dziwnego, że chłopcy chcieli wydostać się z MOW-u. Próba ucieczki z ośrodka wiązała się jednak z konsekwencjami. Po powrocie do placówki chłopcy byli goleni na łyso i ubierani w piżamy. Musieli w nich chodzić przez całą dobę, aby inni wychowankowie widzieli, że próbowali wydostać się z placówki. Ku przestrodze.
Z ustaleń mediów wynika, że nie tylko wychowankowie dopuszczali się przemocy. Chłopców bili także wychowawcy, a nawet dyrektor placówki.
Był katem po prostu. Nieraz widziałem, jak kogoś skatował, sam byłem skatowany. Jednego chłopaka pobił tak, że aż popalił od dywanu mu czaszkę. Normalnie skórę zerwał z głowy
- relacjonował jeden z byłych wychowanków.
Zachowanie kadry MOW-u w Rewalu w latach 90. sprawiło, że zaczęto podejrzewać, że na jego terenie faktycznie doszło do tragedii.
Wiem, że był zdolny do wszystkiego i tak myślę, że mogło dojść do jakiegoś wypadku przy pobiciu
- twierdzi jeden z mężczyzn.
Mimo szczegółowych opisów wydarzeń, które miały miejsce w MOW-ie, nikt z byłej kadry nie został zatrzymany. Niektórzy wychowawcy do dzisiaj mieszkają na terenie ośrodka. Sprawa zaginięcia Andrzeja i Łukasza nadal pozostaje nierozwiązana, mimo że zajęło się nią szczecińskie Archiwum X.
* * *
Przemoc seksualna to każdy niechciany kontakt seksualny. Z danych UNICEF wynika, że na całym świecie tego rodzaju przemocy doświadczyło około 15 milionów nastolatek między 15. a 19. rokiem życia, ale tylko 1 procent nastolatek zwraca się z prośbą o pomoc do profesjonalisty. Badania wskazują, że u 80 proc. ofiar gwałtu rozwija się zespół stresu pourazowego (PTSD).
Jeżeli jesteś ofiarą przemocy seksualnej, pomoc możesz uzyskać, dzwoniąc np. do Poradni Telefonicznej "Niebieska Linia" - 22 668 70 00 (7 dni w tygodniu, w godzinach 8-20) lub na całodobowy telefon interwencyjny Centrum Praw Kobiet - 600 070 717.