Ta strona zawiera treści przeznaczone wyłącznie dla osób dorosłych
Kamila chodziła do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Mieszkała z w Gdańsku, w spokojnej dzielnicy Olszynka, ze swoją mamą, ojczymem i rodzeństwem. Według opowieści okolicznych mieszkańców w domu dziewczynki się nie przelewało, a na dodatek nadużywano alkoholu. Biologiczny tata Kamili nie interesował się życiem córki. Była bardzo otwartą i śmiałą dziewczynką, która nie bała się rozmawiać nawet z obcymi. Sąsiedzi uważali, że takie zachowanie może kiedyś przysporzyć siedmiolatce kłopotów.
Nie chcę, żeby to zabrzmiało źle, Kamila była uprzejma, grzeczna i dobrze wychowana, ale czasami była aż nazbyt odważna
- opowiada mieszkanka Gdańska, cytowana przez portal wiadomosci.radiozet.pl.
Więcej podobnych artykułów przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl
11 listopada 1997 roku około godziny 11 mama Kamili poprosiła ją, żeby poszła do pobliskiego sklepu. Dziewczynka miała kupić kiszoną kapustę na obiad. Cała wyprawa do sklepu i z powrotem miała jej zająć ponad pół godziny, ale po godzinie nie wróciła do domu. Zaniepokojona długą nieobecnością córki matka Kamili postanowiła jej poszukać. Okazało się, że sklep, do którego poszła dziewczynka, był zamknięty. Kobieta podejrzewała, że siedmiolatka poszła do kolejnego, kawałek dalej, ale tam też jej nie znalazła. Bliscy dziewczynki zaczęli wypytywać o Kamilę sąsiadów, a wieczorem zgłosili zaginięcie na policji. Mundurowi rozpoczęli poszukiwania.
Dziewczynki szukali policjanci, okoliczni mieszkańcy, psy tropiące, a także strażacy i strażnicy miejscy. Do poszukiwań zaangażowano również płetwonurków, ponieważ dziewczynka miała przechodzić nad pobliską rzeką. Nie znaleziono jednak żadnych śladów - ani w wodzie, ani przy brzegu. Podobnie sprawa wyglądała w przypadku sprawdzania opuszczonych budynków. Kamila po prostu zniknęła. Podejrzewano, że dziewczynka mogła pójść do ukochanej babci na Dolnym Mieście, ale Kamila się tam nie pojawiła.
Policjanci dostali informację o dwóch mężczyznach, którzy byli widziani w towarzystwie siedmiolatki. Po drodze do sklepu, na kładce, dziewczynka miała spotkać nieznajomego około 30-letniego mężczyznę. Rozmawiała z nim jednak swobodnie, przez co sprawiała wrażenie, jakby znała swojego rozmówcę. Przy moście stał też inny mężczyzna, nieco starszy, w dłuższych blond włosach. Były to prawdopodobnie ostatnie osoby, które widziały Kamilę tego dnia. Portal i.pl pisze, że sporządzono ich portrety pamięciowe, które następnie udostępniono w mediach z prośbą o pomoc w identyfikacji. Niestety nikt nie był w stanie określić personaliów przedstawionych mężczyzn.
Funkcjonariusze otrzymali też zgłoszenie od kobiety, która 11 listopada miała słyszeć w pobliżu rzeki dziewczynkę, która krzyczała: "Nie!". Twierdziła, że głos należał do Kamili. Kiedy funkcjonariusze zapytali, dlatego nie zareagowała, odpowiedziała, że myślała, że dziewczynka kłóci się z matką.
Z powodu braku śladów i dowodów prokuratura i policja postanowili umorzyć śledztwo. W maju 1998 r. zamknięto sprawę. Kilka miesięcy później nastąpił przełom w sprawie dziewczynki.
Po niespełna roku śledztwo zostało wznowione. 5 września 1998 r. policjanci otrzymali zgłoszenie od wędkarzy, którzy znaleźli zwłoki. Ciało dziecka znajdowało się w pobliżu ul. Chłodnej, w Motławie. Na miejsce przyjechała wyspecjalizowana grupa śledczych. Zwłoki były jednak w stanie zaawansowanego rozkładu, co uniemożliwiło nie tylko identyfikację, ale nawet płeć zmarłego dziecka.
[B]yły już zmiany woskowo–tłuszczowe, czyli wskazujące też na długi okres przebywania w wodzie. Rozkład ciała spowodował, że było one niekompletne. Z tego, co pamiętam, brakowało dłoni
- relacjonowała Grażyna Wawryniuk, Prokurator Okręgowy w Gdańsku w programie "Interwencja"
Matka Kamili po zobaczeniu dziecka od razu rozpoznała bluzę z "Żółwiami Ninja", w której jej córka wyszła do sklepu 11 listopada 1997 r. Badania DNA potwierdziły, że znalezione ciało to siedmioletnia Kamila. Nie udało się jednak ustalić bezpośredniej przyczyny zgonu.
Dziewczynka była ubrana tylko w charakterystyczną bluzę. Brakowało jednak spodni, butów i bielizny. Na dodatek zwłoki były skrępowane sznurem i zawinięte w kolorową tkaninę. Na podstawie zebranych dowodów funkcjonariusze stwierdzili, że doszło do morderstwa na tle seksualnym. Nie udało im się ustalić, czy w czasie poszukiwań dziewczynka jeszcze żyła. Pojawiły się przypuszczenia, że Kamila była przetrzymywana, dlatego nie udało się jej znaleźć płetwonurkom, którzy przeczesywali rzekę. W Magazynie Kryminalnym "997" przedstawiono filmową rekonstrukcję zdarzeń związanych ze sprawą Kamili. Program można obejrzeć na platformie YouTube. Ze względu na pewne podobieństwa, funkcjonariusze powiązali gwałt i morderstwo Kamili ze sprawą 11-letniej Pauliny ze Szczecina. Dziewczynka zginęła rok wcześniej.
11-letnia Paulina mieszkała z matką, ojczymem i rodzeństwem we wsi Morzyczyn, niedaleko Szczecina. 7 czerwca 1996 roku poinformowała matkę, że wybiera się autobusem do Grzędzic, żeby pójść na grób ojca, a następnie odwiedzić babcię. Paulina nie wsiadła jednak do komunikacji miejskiej, ponieważ się spóźniła. Dziewczynka próbowała dostać się na miejsce autostopem, więc zatrzymywała nadjeżdżające samochody. Nigdy nie dotarła do celu swojej podróży, nikt jej później nie widział. Sprawą zajęła się policja.
Sąsiadka rodziny opowiadała, że dziewczynka tego dnia zachowała się podejrzanie. Chciała jechać do Grzędzic właśnie 7 czerwca, o określonej godzinie. Sprawiała wrażenie, jakby była z kimś umówiona. Podejrzewano, że dziewczynka celowo spóźniła się na autobus.
Do funkcjonariuszy zgłosił się sprzedawca, który zeznał, że widział zaginioną dziewczynkę u siebie w sklepie w towarzystwie 30-letniego mężczyzny, który chciał jej kupić lody. Paulina jednak odmówiła, więc wyszli z budynku i wsiedli do czerwonego poloneza. Na postawie relacji sklepikarza sporządzono portret pamięciowy mężczyzny. Rozpowszechnienie rysopisu w mediach nie przyniosło jednak pożądanych efektów.
Zaledwie cztery dni po zgłoszeniu zaginięcia, odnaleziono ciało Pauliny. Zwłoki 11-latki znajdowały się 50 km od jej domu. Natknął się na nie kolejarz, który wracał do domu skrótem, niedaleko brzegu jeziora Ińsko. To tam zobaczył nagie, zmasakrowane ciało dziecka. Po tym, jak mężczyzna zawiadomił policję, na miejscu pojawiły się odpowiednie służby, które zajęły się zabezpieczeniem zwłok.
Ustalono, że dziewczynka zmarła dwa dni przed odnalezieniem jej ciała. Oznaczało to, że była gdzieś przetrzymywana. Nie znaleziono sukienki, którą Paulina miała na sobie w dniu zaginięcia. Okazało się, że przed śmiercią była wielokrotnie gwałcona. Oprawca znęcał się nad nią, poddawał ją brutalnym praktykom seksualnym. Na ciele Pauliny znaleziono ślady podduszania, rany i inne obrażenia. Dziewczynka zmarła od ponad 20 ciosów nożem zadanych w klatkę piersiową, plecy i łopatki. Na głowie 11-latki znaleziono też rany tłuczone. Na tym morderca jednak nie skończył. Kiedy Paulina leżała już nad jeziorem, oprawca rozciął jej brzuch i wyciągnął z niego wnętrzności. Podejrzewano, że sprawca mógł zamordować dziecko dla narządów, jednak niczego z jej ciała nie zabrał - opisuje Polsat News.
Podobnie, jak w przypadku śmierci siedmioletniej Kamili, mordercy Pauliny nigdy nie odnaleziono. Prokuratura umorzyła śledztwo, jednak szanse na odnalezienie sprawcy nadal istnieją. Funkcjonariusze nie wykluczają, że za zbrodniami może stać jedna osoba. Odległość, która dzieli Szczecin i Gdańsk, nie jest nie do pokonania, a sprawy mogą się łączyć.
Płeć, wiek, w obu przypadkach można podejrzewać, że były one przetrzymywane. To za dużo podobieństw. Takich patologicznych okazów w skali kraju nie ma tak dużo, żeby równolegle kilku z nich funkcjonowało. Zabójca jest sprytny. Świadczy o tym fakt, że do tej pory go nie złapano
- mówił Zbigniew Lew-Starowicz, seksuolog i biegły kliniczny w programie "Interwencja".
W marcu 2021 roku do dziennikarza portalu crime.pl zgłosiła się kobieta, która twierdziła, że wie, kto stoi za zabójstwem Pauliny i być może innych zaginionych dziewczynek. Mieszkanka Stargardu opowiedziała reporterowi, że rozpoznała podejrzanego o morderstwo mężczyznę dzięki rysopisowi, który był udostępniany w mediach. Kiedy poszła na policję, aby poinformować o tym funkcjonariuszy, usłyszała, że osoba, o której mówi, pochodzi z bardzo dobrze znanej rodziny. Ówczesny naczelnik wydziału kryminalnego miał powiedzieć, że sprawcę "rozliczy Pan Bóg".
On czasem jeździł czerwonym polonezem, takim, jaki rozpoznał człowiek ze sklepu. Nagle zaczął się ukrywać przed ludźmi. Rozmawiałam wtedy z jego żoną, która powiedziała mi, że nie wie, co się dzieje z jej mężem
- relacjonuje Elżbieta, mieszkanka Stargardu, cytowana przez portal crime.pl
Kobieta opowiedziała, że wskazany przez nią mężczyzna nie został nawet przesłuchany. Po latach zdecydowała się powiedzieć o tym funkcjonariuszom Archiwum X ze Szczecina.