11-letnia Violet Michener i jej 9-letnia siostra Zoe wróciły do domu całe czerwone po tym, jak spędziły całe popołudnie w słońcu podczas lekcji odbywających się poza budynkiem szkoły.
Ich matka - Jesse Michener - twierdzi, że rano nie wysmarowała swoich córek kremem, ponieważ w telewizji zapowiadano deszczową pogodę. Dała im jednak po tubce na wszelki wypadek. Jak się okazało, nauczyciele zabronili im ich użycia.
Regulamin szkół publicznych we wszystkich stanach z wyjątkiem Kalifornii zabrania przynoszenia kremu do opalania do szkoły, ponieważ - mimo tego, że można je bez problemu kupić w każdym supermarkecie - uznawane są za "lekarstwo na receptę".
Co prawda jedna z nauczycielek miała swoją własną (najwyraźniej legalną) tubkę kremu, ale nie podzieliła się z dziewczynkami, ponieważ "był tylko dla niej".
Sprawę pogarsza fakt, że - zdaniem matki dziewczynek - karnacja jej córek sprawia, że są wyjątkowo mało odporne na działanie słońca. Twierdzi też, że informowała o tym szkołę, ale została zignorowana:
"Violet zrobił się na twarzy pęcherz. Dzieci boli głowa i mają dreszcze. Musiałam zabrać je do szpitala. Teraz są już w domu, ale czują się paskudnie."
Tymczasem rzecznik dystryktu szkolnego Tacoma, Dan Voelpel, skomentował sprawę następująco:
"Wiele dodatków w kremach do opalania może powodować reakcje alergiczne. Musimy na to bardzo uważać."
Na razie matce udało się skupić na sobie uwagę dyrektora Edukacji Podstawowej Szkół Publicznych Tacoma. Obiecuje on, że będzie starał się o zmianę lub powstanie wyjątków od prawa zabraniającego użycia kremu do opalania. Jak twierdzi, liczy na to, że do października wszystko będzie gotowe.
Cała ta afera jest dla nas kompletnie niezrozumiała, choć podejrzewamy, że gdzieś w tle czają się pozwy. Wiemy jednak, jak skomentowałby to Obelix. Ale tego nie napiszemy...