- Było tak - opowiadał reporterowi ''Gazety Współczesnej'' pomówiony Franciszek Andzulewicz. - Inkasent z elektrowni sobie odczytywał co trzeba, a ja w telewizji zobaczyłem redaktora, jak mówił o prezydencie Komo-rowski, że obiecywał, że wycofa wojsko z Afganistanu i nie dotrzymał słowa. Skrytykował go i jakoś tak dodał, że trzeba go za to zniszczyć. Powiedziałem wtedy: zniszczyć, czyli co, zabić? - relacjonował emeryt z Surmin.
Według relacji pana Franciszka inkasent nic nie odpowiedział. Odczytał tylko dane z liczników, pożegnał się i wyszedł. Okazało się, że następnie udał się prosto na komisariat policji, gdzie złożył doniesienie o przygotowaniach do zamachu na prezydenta.
W mieszkaniu państwa Andzulewiczów zaroiło się od śledczych, szukających broni. Bezskutecznie. Znaleziono jednak motyw, jakim mógłby kierować się pan Andzulewicz. W Afganistanie służy jego syn.
- Prowadzimy postępowanie w kierunku podżegania do zamachu na głowę państwa, czyli zbrodni zagrożonej karą od 12 do 25 lat pozbawienia wolności lub dożywocia - potwierdza Mieczysław Orzechowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Olsztynie.
Państwo Andzulewiczowie czują się ofiarami inkasenta. Złożyli na niego doniesienie, domagają się cofnięcia pomówień, przeprosin i odszkodowania.
- Występują istotne rozbieżności w zeznaniach. Przewidujemy konfrontację obu postaci tej historii. Dopiero potem albo zostaną postawione zarzuty, albo prokurator uzna, że nie ma do nich żadnych podstaw - tłumaczył prokurator Mieczysław Orzechowski.
Szczegóły historii ''zamachowca'' TUTAJ .
sza