Znaleźli żółtego malucha zaginionego Marka Pomykały. W baku nie było ani kropli paliwa

Od zaginięcia Marka Pomykały, sanockiego dziennikarza "Gazety Bieszczadzkiej", minęło już 26 lat. Reporter badał temat zbrodni popełnionych przez milicjanta (a później wysoko postawionego policjanta), które miały pozbawić życia dwie osoby. Zanim zdołał opublikować materiał, zaginął bez śladu. Główny podejrzany, Tadeusz P., po latach postanowił opowiedzieć o tym, co się wydarzyło. Wysłał maila do jednego z wydawnictw, proponując wydanie książki na temat jego tajemniczej przeszłości. Tadeusz P. popełnił wówczas poważny błąd.

Pod koniec kwietnia 1997 r. 29-letni dziennikarz „Gazety Bieszczadzkiej" Marek Pomykała poczuł, że trafił na trop czegoś poważnego. Wspomniał o tym rodzinie i znajomym, a podczas rozmowy telefonicznej z szefem napomknął, że pracuje nad materiałem o policji. Dziennikarz twierdził, że chodzi o „grubą rybę". Zebrane na dyskietce informacje miał przekazać redakcji następnego dnia, odebrać wypłatę i wyjechać z żoną na majówkę. Zanim to zrobił, zaginął.

Więcej podobnych artykułów przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl

Żona i znajomy Marka zeznali, że dzień przed zaginięciem mężczyzna prowadził długie rozmowy telefoniczne. Nie wiedzieli, z kim ani na jaki temat dyskutował dziennikarz. Bilingi wykazały, że Pomykała kontaktował się z funkcjonariuszami z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krośnie. Początkowo funkcjonariusze zaprzeczali, że rozmawiali z Pomykałą. Po okazaniu bilingów zmienili zdanie. Utrzymywali, że owszem, rozmawiali, ale nie pamiętają o czym, choć od rozmowy minęło zaledwie kilka dni.

Zagadką był również porzucony samochód. Żółtego malucha, który należał do dziennikarza, znaleziono trzy dni po zaginięciu Pomykały. Auto, które stało w okolicach Jeziora Solińskiego, było zamknięte, a z relacji rodziny dziennikarza wynika, że w baku nie było choćby kropli paliwa. Fiata ktoś musiał w tamto miejsce zaciągnąć, w dodatku pod górę. Lista potencjalnie zamieszanych w sprawę zaczęła się wydłużać. Przeciwną opinię zdawała się mieć na ten temat policja. Z samochodu nie pobrano odcisków palców ani śladów DNA. Funkcjonariusze machnęli ręką i pozwolili rodzinie zabrać pojazd. Zrobili to, choć miejsce znalezienia auta nie było przypadkowe.

Zobacz wideo Procesy ciągną się latami. Helena Kowalik o sprawie "obcinaczy palców"

Nad Jeziorem Solińskim, we wsi Wołkowyja, znajdowała się dacza Tadeusza P., wysoko postawionego policjanta Komendy Powiatowej Policji w Sanoku. Wówczas sprawował on urząd naczelnika sekcji ruchu drogowego i był znaną postacią w bieszczadzkiej społeczności. Mieszkańcy okolicznych miejscowości pamiętali czasy, gdy Tadeusz P. był jeszcze milicjantem. Wiedzieli, że z nim się nie zadziera. To oni zwrócili się do dziennikarza Marka Pomykały, by ten przyjrzał się tajemniczej przeszłości funkcjonariusza.

Redaktor zbierał materiały, ale napotkał znaczącą przeszkodę. Z nieustalonych przyczyn zarekwirowano jego prawo jazdy. Ojciec zaginionego zgaduje, że mogło chodzić o przekroczenie prędkości lub "po piwku" – nie rozmawiał na ten temat z synem. Bieszczadzki dziennikarz pozbawiony prawa jazdy właściwie nie mógł wykonywać zawodu. Być może to z tego powodu Pomykała kontaktował się dzień przed zaginięciem z komendą w Krośnie, a jego fiata 126p odnaleziono w pobliżu daczy należącej do naczelnika sekcji ruchu drogowego. Osoby będącej tematem materiału, nad którym pracował. Grubej ryby.

Choć w śledztwie nie brakowało obiecujących poszlak, po zaledwie kilku miesiącach sprawę umorzono. Nie wykluczono zabójstwa, lecz policjanci przychylali się do tezy, że Marek Pomykała sam odebrał sobie życie.

Nie ma o tym mowy. Syn miał jakieś tam załamania, ale to nie był czas na to. Syn miał dobrą pracę, z której był bardzo zadowolony, plany na przyszłość. O samobójstwie to mowy nie ma

– stwierdził Kazimierz Pomykała, ojciec dziennikarza, w rozmowie z Tomaszem Ławnickim w 61. odcinku podcastu „Morderstwo (nie)doskonałe".

Teza o samobójstwie, choć okoliczności zdarzenia zupełnie na nią nie wskazywały, miała związek z przeszłością dziennikarza. Marek Pomykała podjął wcześniej dwie próby samobójcze i leczył się psychiatrycznie. Zdaniem rodziny tuż przed zaginięciem czuł się jednak znacznie lepiej.

Zadarli z niewłaściwym człowiekiem. "On czuł, że może mu grozić niebezpieczeństwo"

Przyczyny zaginięcia Marka Pomykały należy doszukiwać się znacznie wcześniej. Tajemniczy trop, który podjął dziennikarz, związany jest z datą 21 listopada 1985 r. Tego dnia we wsi Łączki w okolicach Leska samochód śmiertelnie potrącił 40-letniego Edwarda Krajnika. Za kierownicą siedział pijany milicjant Tadeusz P., wówczas 24-letni zastępca komendanta Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Lesku. Tylne siedzenie zajmował – również pijany – Franciszek K. Gdy doszło do zdarzenia, wracali z miejscowego kasyna.

Przestępstwo błyskawicznie przekreśliłoby szybko rozwijającą się karierę młodego funkcjonariusza. Trzeba było działać szybko. Wobec tego sprawca sprowadził na miejsce wypadku swojego ojca – wpływowego milicjanta – który przyjął na siebie winę i zeznał, że to on prowadził pojazd. Ofiara zdarzenia miała rzekomo wybiec na jezdnię, nie pozostawiając kierowcy czasu na reakcję. Wiarygodności tej wersji zdarzeń dodawał fakt, że potrącony Edward Krajnik był pod wpływem alkoholu, a wieczór spędził w zajeździe „Pod Gruszą". Wyglądało na to, że znajomości w strukturach MO wystarczą, by milicjant zabójca nie poniósł odpowiedzialności za odebranie życia. Na horyzoncie pojawiła się jednak poważna przeszkoda.

Świadkiem zdarzenia był milicjant Krzysztof Pyka, podwładny Tadeusza P., który w tym czasie wracał autobusem do domu. Gdy doszło do wypadku, wysiadł, by zobaczyć, co się stało. Widział, kto był faktycznym kierowcą samochodu, wiedział też, jakie kroki podjęto, aby sprawę zatuszować. Sprawca odesłał Pykę do domu i kazali o wszystkim zapomnieć.

W ciągu kolejnych dni Pyka znalazł się pod ogromną presją. Kazano mu podpisać niezgodny z prawdą protokół, według którego za kierownicą samochodu siedział trzeźwy Franciszek P., a nie jego pijany syn, Tadeusz. Pyka nie chciał przystać na takie rozwiązanie sprawy. Za tę decyzję przyszło mu zapłacić najwyższą cenę.

Zaledwie trzy tygodnie po wypadku – 12 grudnia 1985 r. – Krzysztof Pyka niespodziewanie zaginął. Ostatnią osobą, która go widziała, był znajomy funkcjonariusz z komendy MO w Polańczyku, Zbigniew L.. Tego wieczoru mężczyźni pili alkohol, a nocną zmianę miał przejąć Zbigniew. Po spotkaniu udał się na komisariat i zasnął przy biurku. Rano nie był w stanie przypomnieć sobie, gdzie i kiedy pożegnał się z Pyką. W toku śledztwa nie udało się znaleźć jakichkolwiek dowodów na to, że Zbigniew L. miał związek z zaginięciem kolegi. Poszukiwania stanęły w martwym punkcie.

Przełom nastąpił 3 lutego 1986 r., gdy ciało poszukiwanego Krzysztofa Pyki wypłynęło na powierzchnię Jeziora Solińskiego. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci mężczyzny było utonięcie. Znajomi i rodzina doskonale wiedzieli, że Krzysztof nie potrafił pływać. Twierdzili, że nawet pod wpływem alkoholu nie wszedłby do wody z własnej woli. Stało się oczywiste, że za jego śmiercią stał ktoś inny.

Bliscy zmarłego podejrzewali, co mogło być motywem zbrodni. W dni poprzedzające zaginięcie Krzysztof skarżył się, że znajduje się pod naciskiem przełożonych. Chodziło o przekłamany protokół.

Krzysiek Pyka został zamordowany i nikt mnie od tej myśli nie odwiedzie, nikt. Żadne zeznania, żadne pytania, żadne jakieś manipulacje […] On czuł, że może mu grozić niebezpieczeństwo. Na pewno nie spodziewał się własnej śmierci

– wyznała Maria Gendera, przyjaciółka zmarłego milicjanta Krzysztofa Pyki, w materiale Magazynu Ekspresu Reporterów autorstwa Katarzyny Handerek z 2021 r.

Prokuratura w Lesku osądziła jednak, że zgon milicjanta był wypadkiem, efektem nadużycia alkoholu. Krzysztof Pyka pozostawił żonę i dwie córki. Umorzono także dochodzenie w sprawie potrącenia Edwarda Krajnika. Dwie śmierci. Jeden człowiek. Zero konsekwencji.

Mail od Tadeusza P. "Musiał mieć coś w głowie nie po kolei"

Oba śledztwa zamieciono pod dywan na długie lata. Gdy mroczną przeszłością Tadeusza P. zainteresował się 29-letni Marek Pomykała, on również zaginął w tajemniczych okolicznościach, a jego ciała do dziś nie odnaleziono.

Milczenie przerwał w 2016 r. sam Tadeusz P., proponując jednemu z krośnieńskich wydawnictw współtworzenie książki. Miała ona zawierać „autentyczne wspomnienia o czynach przestępczych", jakich Tadeusz P. dopuścił się, pracując jako milicjant.

Będąc w stanie silnego upojenia alkoholowego potrąciłem śmiertelnie pieszego. Było kilkunastu bezpośrednich świadków. Plus grupa oględzinowa z milicji, prokurator. Jechałem z pasażerem, również zastępcą komendanta. Pomimo tego na miejsce wypadku został przewieziony mój ojciec. Jako sprawca wypadku. Liczne postępowania w tej sprawie procesowe zostały umorzone.

Tak Tadeusz P. opisywał w mailu do wydawnictwa zdarzenie z listopada 1985 r. Istotna jest także wzmianka o „usunięciu dwóch bezpośrednich świadków wypadku", którego to opis miałby znaleźć się w książce. O kogo mogło chodzić, zakładając, że jedną z tych osób był Krzysztof Pyka? Czy Tadeusz P. ma na sumieniu więcej niż trzy życia?

W dalszej części autor wiadomości zaproponował podanie nazwisk osób związanych z uciszeniem sprawy, m.in. prokuratora (późniejszego szefa prokuratury), milicjantów oraz ich przełożonych, ówczesnego aplikanta prokuratorskiego (późniejszego prezesa sądu), a także naczelnika wojewódzkiego urzędu spraw wewnętrznych w Krośnie. Co sprawiło, że po latach milczenia Tadeusz P. postanowił wyznać prawdę?

Z uwagi na przedawnienie w dniu dzisiejszym bez obaw o pociągnięcie do odpowiedzialności można opowiedzieć i zrzucić z siebie jarzmo tych czynów i 30 lat jarzma życia w oczekiwaniu na karę lub przedawnienie

– uzasadnił autor maila.

Szef wydawnictwa w Krośnie nie przyjął propozycji współtworzenia książki o czynach Tadeusza P., ale przekazał maila Janowi Joniakowi. Dziennikarz ten w 2012 r. podjął temat śmierci Edwarda Krajnika, ale on także nie zdecydował się na spisanie wspomnień emerytowanego milicjanta. Mail trafił pod jeszcze jeden adres, należący do pisarza Henryka Nicponia.

Nicpoń przystał na propozycję Tadeusza P. Książka miała opisywać wydarzenia z lat 1981-1986. W rozmowie z dziennikarzami portalu Krosno112 pisarz wyznał, że odwiedził miejsca, w których rzekomo doszło do zbrodni, a Tadeusz P. składał w nich kwiaty.

Musiał mieć coś w głowie nie po kolei, że uważał, że jego wielkim sukcesem będzie chwalić się, że zabił dwie osoby i że nie został ukarany. Trudno mi to zrozumieć

– skomentował ojciec Marka Pomykały w rozmowie z Tomaszem Ławnickim.

Złożyły kluczowe zeznania. "To jest po prostu nieobliczalny człowiek"

Pewny swej nieuchwytności Tadeusz P. zaczął szybko tracić kontrolę nad sytuacją. W rozmowie z Tomaszem Ławnickim w podcaście „Morderstwo (nie)doskonałe" P. wyznał, że nie panuje nad przebiegiem prac nad książką Nicponia. Szkodzić zaczęły mu także zeznania kluczowych świadków, które po latach rzuciły nowe światło na nierozwiązane sprawy Krzysztofa Pyki i Marka Pomykały.

Ewa P., żona Tadeusza P., nie ma wątpliwości, że jest on odpowiedzialny za śmierć kolegi milicjanta Krzysztofa Pyki. W materiale Magazynu Ekspresu Reporterów opowiadała, jak P. pod wpływem alkoholu opisał jej przebieg zbrodni.

Mówił: „Utopiłem Krzyśka Pykę. Co miałem zrobić? Jeszcze by mnie wydał, że to ja byłem za kierownicą". On zabił, tylko że mu to uszło na sucho, takie były czasy, jakie były […] To jest po prostu nieobliczalny człowiek

- mówiła. Ewa P. miała być maltretowana i bita przez męża, któremu w konsekwencji założono Niebieską Kartę. To z tego powodu przez lata bała się skontaktować z policją w sprawie zeznań P. W końcu mąż miał na komendzie wielu znajomych.

Zapytany przez Tomasza Ławnickiego o stosunek do wypowiedzi żony Tadeusz P. stwierdził, że kobietą kieruje zazdrość. Wszystko dlatego, że miał sprowadzać do domu kochanki i nie dotrzymywać jej wierności.

To właśnie kochanka Tadeusza P. – Wioletta Z. – przedstawiła informacje kluczowe dla sprawy zaginionego Marka Pomykały. P. miał opisywać pod wpływem alkoholu, co spotkało młodego dziennikarza „Gazety Bieszczadzkiej".

Pił z nim [Markiem Pomykałą – przyp. red.] w tym domku, żeby go upić. Jak już był pijany, to zamknął domek na klucz i założył gumowe rękawiczki. Pomykała zorientował się, że on [Tadeusz P. – przyp. red.] chce go też zabić. Upadł przed nim na kolana i błagał, żeby go wypuścił. Tylko mi opowiedział o tym, że on tego dziennikarza udusił tam na działce

– opisywała Wioletta Z. w rozmowie z Katarzyną Handerek.

Tadeusz P. skomentował obciążające słowa Wioletty Z. w rozmowie z Tomaszem Ławnickim, uznając, że postanowiła się w ten sposób na nim zemścić za lata utrzymywania nieformalnego związku. Zdaniem P. kobieta od dawna naciskała na małżeństwo.

Tadeusz P. popełnił błąd. Później w jego ręce wpadły tajne dokumenty

Gdy Tadeusz P. skontaktował się z krośnieńskim wydawnictwem w 2016 r., błędnie założył, że sprawy dotyczące popełnionych przez niego przestępstw przedawniły się. Tymczasem prawo zmieniło się na niekorzyść emerytowanego policjanta. Obecne przepisy zakładają bowiem, że śledztwa dotyczące byłych funkcjonariuszy dawnych służb ulegają przedawnieniu od 1990 r.

Pod koniec 2020 r. Prokuratura Okręgowa w Krakowie wszczęła w śledztwo w sprawie Tadeusza P. Pomoc zaoferowały wkrótce policjanci z krakowskiego „Archiwum X" i Laboratorium Kryminalistycznego. Zainteresowanie organów ścigania wzbudziły materiały Magazynu Ekspresu Reporterów oraz Telekuriera.

Choć przebieg śledztwa objęty był ścisłą tajemnicą, szczegółowe dokumenty – zawierające m.in. zeznania i personalia świadków oraz dotychczas podjęte i planowane czynności – znalazły się w posiadaniu głównego podejrzanego, Tadeusza P.

Pewnych źródeł się nie zdradza i koniec tematu. Nikt ci nigdy nie powie, skąd ja mam papiery, każdy z nas ma swoje metody

– mówił emerytowany policjant w rozmowie z Katarzyną Handerek.

Tadeuszowi P. trudno było odmówić pewności siebie. W toku postępowania zmieniły się również jego zeznania. Mężczyzna utrzymywał, że nigdy nie przyznał się do potrącenia 40-letniego Edwarda Krajnika, a jego dotychczasowe wypowiedzi na ten temat były jedynie fantazją.

Śledczym udało się jednak zebrać wystarczająco dużo dowodów, aby 21 listopada 2022 r. zatrzymać Tadeusza P. w Zabrzu. Postawiono mu cztery zarzuty: zabójstwa dziennikarza Marka Pomykały, zabójstwa milicjanta Krzysztofa Pyki, posiadania narkotyków (w chwili zatrzymania P. miał przy sobie 24 gramy konopi) oraz usiłowania zabójstwa żony, Ewy P., w okresie 2015-2016. Emerytowany policjant próbował otruć kobietę, dosypując duże dawki leków do jej napojów i umieszczając w jej papierosach rtęć. Do popełnienia któregokolwiek z czterech zarzucanych mu przestępstw Tadeusz P. się nie przyznaje.

Treść komunikatu Prokuratury Okręgowej w Krakowie potwierdziła dotychczasowe podejrzenia co do sposobu działania Tadeusza P. Dowody wskazują na to, że zepchnął Krzysztofa Pykę z pomostu do cumowania łodzi przy Jeziorze Solińskim. Marka Pomykałę miał natomiast zwabić do swojej daczy pod pretekstem udzielenia wywiadu do materiału, nad którym pracował dziennikarz. Następnie Tadeusz P. upił i udusił reportera, na co wskazują zeznania Wioletty Z.

Ciała Marka Pomykały wciąż nie odnaleziono, ale prokuratura wierzy, że pozostaje to kwestią czasu. Decyzją Sądu Okręgowego w Krośnie Tadeusz P. pozostaje w areszcie tymczasowym.

Czekam na sprawiedliwość. Nie jestem mściwy, nic na tym nie zyskuję. Syna mi nikt nie przywróci. Niech będzie sprawiedliwość i niech inny bandyta wie, że w Polsce jest prawo, które za takie czyny karze

– wyznał w rozmowie z Tomaszem Ławnickim ojciec dziennikarza Marka Pomykały, Kazimierz.

Więcej o: