17 czerwca 1994 roku do domu rodziny Z. z Łapczycy zapukał niewysoki mężczyzna. Drzwi otworzył mu dziewięcioletni Sebastian. Chłopiec zwrócił uwagę na to, że nieznajomy ma na sobie czapkę, choć jest lato i ma nieproporcjonalnie duże stopy.
Gdy mężczyzna zobaczył chłopca, speszył się i powiedział, że pomylił adres. Niedługo później Sebastian poszedł do szkoły, a nieznajomy znów zapukał do drzwi rodziny Z. Tym razem otworzyła mu mama Sebastiana, 30-letnia Lucyna. Mężczyzna powiedział jej prawdopodobnie, że jest inkasentem zakładu energetycznego i przyszedł spisać dane z liczników. Poprosił ją także, żeby pokazała mu rachunki za prąd.
Więcej podobnych artykułów przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl
Lucyna nie wiedziała, że wpuściła do domu mordercę. Niedługo po tym, jak wyjęła z półki dokumenty, mężczyzna oddał w jej kierunku trzy strzały, które odebrały jej życie. "Inkasent" prawdopodobnie nie wiedział, że w domu jest drugi syn 30-latki, zaledwie siedmioletni Dominik. Gdy zorientował się, że chłopiec wie, co zrobił, postanowił pozbyć się świadka.
- Dominik zaczął z krzykiem uciekać. Zdążył jeszcze wbiec na schody prowadzące na górę. Zabójca strzelał do niego cały czas, najpierw trafił go w rękę, potem trafił go w nogę, a kiedy Dominik czołgał się dosłownie po tych schodach, podszedł do niego i trzykrotnie strzelił mu jeszcze w głowę - mówił na kanale Kryminalny Patrol Dariusz Nowak, były rzecznik prasowy Komendanta Głównego Policji.
Gdy Sebastian skończył lekcje, wrócił do domu, ale nie mógł wejść do środka, bo drzwi były zamknięte. Chłopiec wziął z szopy drabinę, przystawił ją do ściany i wszedł do domu przez okno. Gdy zobaczył zwłoki swojej mamy i brata, zamarł.
Dzięki Sebastianowi udało się stworzyć portret pamięciowy mężczyzny, któremu otworzył drzwi przed wyjściem do szkoły. Policjanci ustalili, że sprawca ukradł z domu Lucyny niemieckie marki, a z miejsca zbrodni zebrali odciski palców oraz ślady zapachowe. Mimo to nie wyjaśnili, kto zabił 30-latkę oraz jej syna.
24 listopada 1994 roku "Inkasent" dał o sobie znać po raz drugi. Tego dnia zapukał do drzwi małżeństwa z Pilzna. Otworzyła mu 60-letnia Maria, która była w domu sama. Nieznajomy poprosił ją o rachunki za prąd, a następnie trzykrotnie strzelił w głowę swojej ofiary. Niedługo później do domu wszedł mąż 60-latki, Józef. "Inkasent" zabił go tuż przy drzwiach, oddając w jego stronę dwa strzały.
Do trzeciej zbrodni doszło dwa tygodnie później, 5 grudnia 1994 roku. "Inkasent" zastrzelił wówczas kobietę mieszkającą w Morawicy. Jej ciało odnalazł jej syn. Mężczyzna zauważył, że w domu matki włączone jest światło, choć na zewnątrz było już jasno. Gdy chciał wejść do środka, okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz. Poszedł do pobliskiego sklepu, żeby sprawdzić, czy matka nie poszła na zakupy, a gdy okazało się, że tam jej nie ma, wrócił do domu i wyważył drzwi. Wtedy znalazł zwłoki kobiety, do której nieznany sprawca strzelił trzy razy.
Miejscowi policjanci nie umieli rozwiązać zagadki "Inkasenta", dlatego sprawę przejęła grupa śledcza z KWP w Krakowie. Funkcjonariusze zauważyli, że wszystkie trzy przypadki łączy kilka kwestii.
Policjanci zwrócili też uwagę na to, że jedynym domem, z którego coś zginęło, był dom Lucyny Z. z Łapczycy. Mimo to znany prawnik prof. Jan Widacki był przekonany, że sprawca miał motyw rabunkowy.
W Łapczycy zginęły pieniądze. A skoro przy jednym z zabójstw wystąpił motyw rabunkowy i sprawcą za każdym razem był ten sam człowiek, to przy pozostałych także musiał przyświecać mu ten sam cel. Świadkowie w Pilźnie widzieli światła zapalone we wszystkich pomieszczeniach, czyli sprawca czegoś szukał. W Morawicy został spłoszony przez syna zastrzelonej kobiety
- mówił Widacki, cytowany przez policję.
Mijały miesiące, ale śledczym nie udało się ustalić, kto może być "Inkasentem". Nie pomógł nawet fakt, że za pomoc w rozwiązaniu zagadki wyznaczono nagrodę w wysokości 10 tys. zł. 11 maja 1996 roku policjanci otrzymali jednak informację, która dała im nadzieję na to, że w końcu złapią seryjnego mordercę.
Odebrałem telefon od kobiety, która oświadczyła, że na podstawie portretu pamięciowego wytypowała zabójcę. Odniosłem wrażenie, że moja rozmówczyni miała wykształcenie psychologiczne, bo używała profesjonalnych zwrotów: 'sylwetka osobowościowa' i 'portret psychologiczny'. Najpierw przedstawiła cechy psychologiczne podejrzanego, a na końcu wymieniła jego nazwisko. Sądzę, że wytypowała go zarówno na podstawie podobieństwa fizycznego do portretu pamięciowego sporządzonego po zabójstwach, jak i również na podstawie cech psychologicznych. Kobieta odmówiła podania swego nazwiska. Stwierdziła, że nie działa z pobudek materialnych i nie jest zainteresowana nagrodą. Obiecała, że jeszcze zadzwoni, ale nie odezwała się więcej
- zeznawał w sądzie Jan W., ówczesny naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie, którego słowa cytuje dziennikpolski24.pl.
Mężczyzną, którego wskazała tajemnicza kobieta, był Wojciech B. z Katowic. Nie tylko przypominał on człowieka z portretu pamięciowego wykonanego przez policyjnego rysownika. Pasował także do opisu zabójcy, którym dysponowali policjanci. Był stosunkowo niski, ale mimo to miał duże stopy (nosił buty w rozmiarze 45), ekspertyza zapachowa wykazała, że mógł być na miejscu zbrodni, a świadkowie go rozpoznali. Co więcej, w chwili zatrzymania Wojciech B. próbował przekroczyć granicę.
Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Przyspieszyły je naciski na policję, by wreszcie wykryła seryjnego zbrodniarza. W maju 1996 roku Wojciech B. został aresztowany. Przedstawiono mu zarzut dokonania pięciu zabójstw. Spece od psychologii badali każdy szczegół jego charakteru. Wszystko im pasowało. Wybitny specjalista z Austrii, po przeanalizowaniu faktów, na spotkaniu z policjantami stwierdził wręcz: 'No, to macie sprawcę...'. Zapytał, czy ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości. Miały je dwie osoby, między innymi prowadzący śledztwo insp. Karol Suder
- czytamy na stronie policji.
Proces w sprawie Wojciecha B. okazał się policyjną porażką. Obrońca 39-latka, wspomniany już prof. Jan Widacki, wykazał, że jego klient ma alibi, ponieważ w dniu pierwszego zabójstwa podróżował po północnej Polsce. Dowodem na to były bilety kolejowe na pociąg relacji Katowice-Elbląg. Ten dowód dało się jednak podważyć, ponieważ bilety nie były imienne.
Obrona Wojciecha B. wykorzystała fakt, że notatka dotycząca rozmowy z tajemniczą informatorką została sporządzona kilka dni później z datą wsteczną. Wskazała także, że ślady zapachowe zostały źle zabezpieczone, dlatego nie mogą być dowodem w sprawie. Prof. Widacki podważył też osąd biegłego rysownika, który miał porównać sporządzony przez siebie portret pamięciowy do zdjęcia oskarżonego.
9 kwietnia 1999 roku Sąd uznał, że nie ma bezpośrednich dowodów winy, a poszlaki nie układają się w logiczną całość. Wojciech B. został uniewinniony. Od tego wyroku odwołał się zarówno prokurator Zbigniew Górszczyk, jak i oskarżyciel posiłkowy Krzysztof Z., czyli mąż i ojciec zamordowanych z Łapczycy. 19 sierpnia 1999 roku Sąd Apelacyjny w Krakowie utrzymał w mocy wyrok sądu pierwszej instancji.
Wojciech B. zaczął walczyć o odszkodowanie za 31 miesięcy spędzonych w areszcie.
Przed sprawą miałem szacunek wśród ludzi, jakieś poważanie, a tu od nikogo nie usłyszałem nawet zwykłego słowa przepraszam
- mówił uniewinniony, którego słowa cytuje RMF FM. Oczyszczony z zarzutów mężczyzna domagał się blisko 400 tys. zł. W lipcu 2004 roku sąd przyznał mu 74,5 tys. zł odszkodowania.
Przypomnę, że jedną z pięciu kardynalnych zasad prawa naturalnego, które leżą u podstaw całego systemu prawnego w cywilizowanym świecie, jest zasada obowiązku naprawienia szkody. Nie ulega wątpliwości, że jeżeli ktoś jest tymczasowo aresztowany, niesłusznie, że wyrządzono mu szkodę, to tę szkodę ktoś musi naprawić. W tej sytuacji jest to Skarb Państwa
- komentował mecenas Widacki.
Wojciech B. ma już spokój, ale wciąż nie wiadomo, kto jest "Inkasentem". Zagadka wciąż czeka na osobę, która ją rozwiąże.