TOP 5 największych twardzieli wśród pilotów

Jeśli myślicie, że prawdziwymi bohaterami mogą być tylko piloci myśliwców, a kierowanie samolotem pasażerskim to nie zadanie dla prawdziwych macho, jesteście w błędzie. Poznajcie historie kapitanów, którym niestraszne wybuchy wulkanów, zderzenia ze stadami gęsi ani nawet lot na czole samolotu.

Czy leci z nami pilot?

To miał być spokojny lot z Londynu do Hiszpanii. Kiedy samolot osiągnął odpowiedni pułap, kapitan Tim Lancaster odprężył się, włączył autopilota i rozpiął pasy. I to był błąd.

Sekundę później przednia szyba samolotu nagle rozprysła się w drobny mak. Ciśnienie dosłownie wyssało Lancastera na zewnątrz. W ostatniej chwili zaczepił nogami o ster, kierując samolot w dół.

Do kokpitu, w którym szalał lodowaty wiatr wpadli stewardzi i złapali kapitana za pasek. Nagła dekompresja wyłamała drzwi i pasażerowie wpadli w panikę widząc, że pilot może za moment opuścić pokład.

Mimo nieszczególnie komfortowych warunków pracy, drugiemu pilotowi udało się sprowadzić maszynę na ziemię.

Co ciekawe, pechowy kapitan Lancaster nie odniósł poważnych obrażeń, miał zaledwie kilka odmrożeń i parę pękniętych kości.

Spokojnie, to tylko zepsute silniki

W 1982 r. podczas lotu z Londynu do Nowej Zelandii, pasażerowie nagle poczuli zapach siarki.

Okazało się, że niedaleko od samolotu wybuchł wulkan, Piekielny zapach nie był jedynym problemem, chmura pyłu, która zbiła się w powietrze po erupcji zablokowała silniki maszyny. Wszystkie cztery na raz.

Kiedy całą ekipa usiłowała uruchomić silniki, kapitan Eric Moody wygłosił parę słów do pasażerów:

''Szanowni Państwo, tu mówi kapitan. Mamy drobne trudności. Wszystkie nasze cztery silniki przestały działać. Staramy się ze wszystkich sił je naprawić. Mam nadzieję, że nie czują się Państwo zbyt mocno zaniepokojeni.''

O dziwo pasażerowie poczuli się zaniepokojeni.

Na szczęście silniki nieoczekiwanie zadziałały i samolot skierował się ku najbliższemu lotnisku w Dżakarcie.

Kiedy podchodził już do lądowania, silniki znów zaczęły się psuć. Co gorsza, przednia szyba samolotu była zasnuta mgłą i pilot widział przed sobą jedynie światła na pasie. Samolot udało się jednak bezpiecznie sprowadzić na ziemię.

Nie wiemy, czy bardziej podziwiać umiejętności pilotażu, czy talent krasomówczy kapitana.

Chińska beczka

19 lutego 1985 r. samolot chińskich linii lotniczych odbywał rutynowy lot do Los Angeles. Nagle na wysokości 12 000 metrów zgasł jeden z silników czterosilnikowego boeinga.

Ten sam silnik psuł się już podczas poprzednich dwóch lotów, ale Chińczycy uznali, że skoro do tej pory zawsze udało się go naprawiać, to nie warto go wymieniać.

Cała załoga zajęła się rozwiązywaniem problemu z silnikiem, w tym czasie autopilot zaczął przechylać maszynę na prawe skrzydło. Kapitan zauważył to i przestawił samolot na ręczne sterowanie, było już jednak za późno.

Boeing pikował, tracąc po drodze części kadłuba. Przerażona załoga zupełnie straciła orientację w przestrzeni. Lot udało się ustabilizować 2800 metrów nad ziemią.

Kapitan liczył chyba, że pasażerowie nie zauważyli problemów, bo jak gdyby nigdy nic postanowił lecieć do docelowego lotniska w Los Angeles. Dopiero doniesienia o rannych na pokładzie i awarii podwozia skłoniły go do lądowania awaryjnego w San Francisco.

Gęsi-kamikadze

Klucze dzikich gęsi może i wyglądają malowniczo, ale piloci samolotów wiedzą, że mogą być śmiertelnie groźne. To właśnie pozornie nieszkodliwe stado ptaków doprowadziło w 2009 r. do awaryjnego wodowania airbusa linii US Airways.

Gęsi zderzyły się z samolotem, blokując dwa silniki maszyny. Samolot był zbyt nisko, żeby doszybować do jakiegokolwiek lotniska, kapitan Chesley Sullenburger postanowił wykonać brawurowy manewr wodowania na rzece Hudson.

Sullenburger zapomniał w całym zamieszaniu o drobnej przeszkodzie ? moście George?a Washingtona. Mógł go po prostu nie zauważyć, w końcu cała przednia szyba była pokryta martwymi gęsiami.

Samolot wodował zaledwie 270 m od mostu. Pomyślcie o minach kierowców, którzy jechali tamtędy rano do pracy.

Do akcji ratunkowe natychmiast włączyły się promy i holowniki pływające tego dnia na rzece. Pasażerowie nie odnieśli poważnych obrażeń, kilku z nich uległo wyziębieniu, jedna stewardesa miała złamane obie nogi.

Kapitan Sullenburger uznał, że na wodzie obowiązują go takie same zasady, jak kapitanów statków i zszedł z pokładu airbusa ostatni.

McCormick, as lotnictwa

12 czerwca 1972 r. kapitan Bryce McCormick (swoją drogą, czy to imię i nazwisko nie jest idealne dla pilota?) niedługo po starcie samolotu z Detroit do Buffalo usłyszał głośny huk. Jeden z silników przestał działać.

Pilot początkowo nie miał pojęcia, co się stało. Sądził, że zderzył się z czymś w powietrzu. Wtedy wydarzyło się coś jeszcze bardziej zagadkowego. Część samolotu przeznaczoną dla pasażerów nagle wypełniła mgła.

Załoga zorientowała się szybko, ze oznacza to gwałtowną dekompresję. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, podłoga zaczęła się zapadać.

Okazało się, że całe zamieszanie spowodowało niewłaściwe uszczelnienie drzwi ładowni. Podczas startu cały ładunek gwałtownie przemieścił się w kierunku ogona, powodując uszkodzenie bocznych klap i silnika.

Kapitan McCormick okazał się godnym swojego epickiego nazwiska, udało mu się przeprowadzić niesłychanie trudny w tych warunkach manewr lądowania.

Na pokładzie było tylko kilku rannych, co naprawdę zakrawa na cud - analogiczny wypadek tureckiego samolotu we Francji zakończył się tragicznie.

Więcej o: