Choć ganiać się można było wszędzie, dobry teren miał tutaj zasadnicze znaczenie. Im więcej zakamarków, tym lepiej. Nieźle nadawały się więc parki, budowy, ogródki działkowe, ale tak naprawdę najlepsze były nasze własne osiedla, gdzie znało się każdy kąt.
W podchodach trzeba było stworzyć dwie co najmniej kilkuosobowe grupy, co przy dużej liczbie dzieciaków, która bawiła się na podwórku, nie stanowiło problemu. U mniej najczęściej bawiliśmy się w drużynach dziewczyny kontra chłopacy.
Jedna banda uciekała, druga ją goniła. Pierwsi startowali z kilkunastominutowym wyprzedzeniem, a po drodze zostawiali wskazówki: narysowane kredą strzałki i ukryte na kartkach wiadomości.
Można było tak biegać do zmroku, dopóki mama nie zawołała ''do dooooomu''. Nagrodą była satysfakcja. Efektem ubocznym: podrapane kolana i siniaki.
A w co bawili się warszawiacy? Sprawdziliśmy, pogadaliśmy. Posłuchajcie:
Ptyś, lody Bambino, Kukuruku, guma Turbo - słodycze, których już nie ma >>>
Jak dzisiaj skończyłaby się próba gry ''w noża'' na podwórku? Sąsiedzi dzwoniliby po policję?A kiedyś... było tak.
Miało się (lub kolega miał) własny scyzoryk. Ewentualnie podkradało się nóż z kuchni. Później trzeba było wybrać miejsce z dobrą ziemią - twardą, niepokrytą trawą i niezbyt piaszczystą. (My zawsze graliśmy przy takich krzakach berberysu - red. A.).
Później rysowało się na ziemi okrąg o wielkości zależnej od liczby graczy. Dzieliło się go na równe kawałki dla każdego. Gra polegała rzecz jasna na rzucaniu nożem. Trzeba było trafić w pole gracza sąsiadującego tak, by ostrze się w nie wbiło. Jeśli się nie udało, rzucał przeciwnik.
Jeśli nóż się wbił, rysowało się linię biegnącą od naszego pola do końca pola przeciwnika. Podczas zaznaczania nowej linii nie mogliśmy wyjść z naszego pola, trzeba było kombinować. Zabieraliśmy ''odciętą'' część przeciwnikowi i dołączaliśmy do swojego terytorium.
Dla bezpieczeństwa była zasada, że podczas rzutu przeciwnika wychodziliśmy z naszego terenu. Gra różniła się nieco w zależności od miasta i podwórka. Popularny był też wariant z mniejszym okręgiem, bez konieczności wchodzenia do środka.
Kapsle! To była moja ulubiona gra - red. A.
Chyba każde podwórko miało swoje turnieje kapslowe. Tory, z zakrętami, spiralami, wzniesieniami i przeszkodami, wyznaczane były najczęściej na piasku. (U mnie na murku od piaskownicy - red. A.).
Były też trasy specjalnie budowane i przygotowywane, dopracowane w każdym szczególe. I tak las, przez który trzeba było się przepstrykać, to deska z wbitymi gwoździami, powstawały ''wilcze doły'', ''schody'', ''górki''...
Były różne patenty na samą grę. Ja pstrykałem palcem wskazującym i kciukiem, ale byli tacy, co używali kciuka i palca środkowego. Przeszkody omijało się podbiciem, a ostre zakręty ''rowerkiem''.
Sztuką było też stworzenie własnego ''bolidu'', a najlepiej całej stajni superszybkich kapsli. Najlepsze były tak zwane ''maściaki'' lub ''maściówy'': czerwone, robione z nakrętek do chińskiej maści na wszystko. Były płaskie, rzadkie i bardzo szybkie. Kapsle klasyczne brało się chociażby z butelek po piwie. Do tego flaga, najczęściej wycięta z domowego atlasu i już.
Gra w kapsle - tak to mniej więcej wyglądało:
''Pobite gary! Pobite gary!'', ''Pałka, zapałka, dwa kije''... I tak dalej. Chyba nie trzeba tłumaczyć? Tę zabawę znają wszyscy, więc tylko krótko:
Jeden liczył, reszta się chowała. Wygrywał ten, który został znaleziony jako ostatni. A osoba znaleziona jako pierwsza - stawała się szukającym w następnej rundzie. Latem wszyscy mieszkańcy bloku wiedzieli, kto jest na podwórku, bo ''zaklepywało'' się imiennie. I głośno.
Do dwóch ogni trzeba było dwóch zespołów i piłki. Każda drużyna wybierała swoją ''matkę''. Podwórkowy odpowiednik kapitana musiał stanąć na końcu pola gry, za drużyną przeciwną.
Sama rozgrywka polegała na ''zbijaniu'' - trafianiu piłką w przeciwników. Punkt był wtedy, gdy rzucona piłka uderzała lub tylko dotykała gracza drużyny przeciwnej i spadała na ziemię. ''Matka'' też mogła zbijać. Trafiony zawodnik musiał zejść z boiska, a przegrywała drużyna, która straciła wszystkich zawodników.
Istniały też inne warianty. Gra na punkty, a nie zbicia, gra z większą liczbą matek. Jak to było, że nikt nie bał się siniaków? Oczywiście, osoby w okularach musiały je zostawić gdzieś na ''murku''.
Dwa ognie są często mylone ze zbijakiem. Ale w zbijaku nie ma matek. U nas częściej grało się w zbijaka, bo do zbijaka wystarczało mniej osób - red. A.
Trzepak to wiadomo - centrum podwórkowego życia. Nie było porządnego osiedla, ba! bloku, bez trzepaka. I wcale nie służył on do trzepania dywanów. Dywany trzepało się w tych krótkich chwilach, kiedy trzepaka nie okupowały okoliczne dzieciaki. W co się grało, co robiło?
Przede wszystkim akrobacje: fikołki, fikołki do tyłu, ''parówki'' (delikwent trzymał się trzepaka rękoma i nogami, wisiał plecami w dół), zwisy, wymyki, skoki.
Były też gry. Najpopularniejsza, z wieloma wariacjami, była zabawa w ''lunatyka'' lub ''syfa''. ''Lunatyk'' liczący przy śmietniku (symbioza trzepaka i śmietnika była oczywista) zamykał oczy lub nakładał na nie chustę. Po odliczeniu, podchodził i musiał namierzyć osoby, które chowały się na trzepaku. Kto spadł, ten był... ''syfem''.
Dziewczyny grały w gumę na każdej dłuższej przerwie, no i oczywiście po szkole. Guma była kupowana w pasmanterii lub wręcz wyciągnięta ze starych rajstop i pozwiązywana supłami do odpowiedniej długości. I... i wyobraźcie sobie, że tutaj red. WG, Człowiek, który pamięta wszystko, odpadł. On nie wie nic o grze w gumę! Więc piszę ja, red. A.
Do gry w gumę potrzeba było gumy i co najmniej trzech osób. Dwie ''trzymały'' gumę, trzecia skakała. Możliwa była wersja okrojona, dla dwóch grających. Wtedy rolę ''trzeciego'' przejmował słupek. U nas - słupek w bramie. Gier było duuużo i na pewno wszystkich nie pamiętam.
Najprostsze zasady miał ''ekspres''. Hop, hop i już. Bardziej skomplikowane były ''sposoby'' czy ''piątki''. Była też gra w ''matkę''. Matka pokazywała, co trzeba zrobić, a stojące za nią w rządku ''dzieci'' powtarzały. Jeśli matka ''skusiła'' zastępowało ją pierwsze w kolejności dziecko.
Guma była umieszczana na różnych wysokościach. Najpierw były ''kostki'', potem ''kolanka'', ''pedet'' (na wysokości pośladków, skrót od ''półdupek''), ''pas'', ''szyja'' i ''rączki''. Dla rączek był stały układ czynności, coś z klaskaniem.
Kończymy. A Wy odezwijcie się. Jeśli pamiętacie więcej szczegółów, uważacie, że się mylimy, zapomnieliśmy o najfajniejszej grze Waszego dzieciństwa. Będzie druga część tego tekstu, więc potrzebujemy materiału.
Ptyś, lody Bambino, Kukuruku, guma Turbo - słodycze, których już nie ma >>>