23 stycznia 1959 r. dziewięcioro studentów Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku (obecnie Jekaterynburg) – ośmioro mężczyzn i dwie kobiety – wyruszyło do północnej części Uralu wraz z 37-letnim przewodnikiem. Jako cel obrali sobie szczyt Otorten. Wyznaczona przez nich trasa uchodziła za najtrudniejszą. Dla Igora Diatłowa, przywódcy wyprawy, nie było to nic nadzwyczajnego – podobnie jak jej pozostali uczestnicy, był obyty z trudnymi warunkami panującymi w uralskiej tajdze. Marzył o podróży do Arktyki, a zdobycie Otortenu miało go do niej przygotować. Nie mógł wiedzieć, że będzie to jego ostatnia przygoda, a swoim nazwiskiem ochrzci miejsce tragedii.
Nad tym, co wydarzyło się na Przełęczy Diatłowa, zastanawiały się dziesiątki dziennikarzy śledczych, kryptozoologów i internautów. Jak dowodzą wnikliwe badania akt, rozwiązanie tej zagadki skutecznie utrudniała prokuratura oraz władze ZSRR. Ci, którzy znali przyczynę śmierci „Diatłowców", od lat już nie żyją. Sprawa nie jest jednak martwa, bo zaledwie w 2018 roku rosyjscy prokuratorzy postanowili ponownie ją zbadać. Przyczyną tej decyzji był fakt, że sekcja zwłok z 2009 roku wykazała, że w grobie jednej z ofiar tragedii pochowano nieznanego mężczyznę.
Członkowie ekspedycji byli dobrymi przyjaciółmi – łączyło ich zamiłowanie do wypraw górskich, ale i zainteresowania techniczne, które pielęgnowali na studiach. Najmłodsza uczestniczka, Ludmiła Dubinina, uznawana za poważną i nad wyraz odpowiedzialną 21-latkę, często uzupełniała dziennik wyprawy nowymi wpisami. To dzięki temu śledczy mogli później odtworzyć trasę grupy i odnaleźć ich ciała. Dziewczyna dobrze się czuła w tym towarzystwie. W jednym z zapisów wyznała:
W pociągu wszyscy śpiewaliśmy piosenki. Nagle do przedziału wszedł bardzo pijany facet. Oskarżył naszych chłopców o kradzież butelki wódki i groził, że powybija nam wszystkim zęby! Kiedy jednak kontynuowaliśmy śpiewać, wyszedł, oburzony, a my nie mogliśmy przestać się śmiać. Niespodziewanie zaczęliśmy rozmawiać o miłości... a konkretnie – o pocałunkach. Czuję, że coś dobrego wydarzy się podczas tego wyjazdu!
- pisze Alice Lugen w książce pt. "Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca", najbardziej szczegółowa analiza tragedii w Polsce, o ile nie na świecie.
Sekcja zwłok Ludmiły wykazała najpoważniejsze obrażenia – kłutą ranę serca, krwotok wewnętrzny, połamane żebra. Na skutek procesów gnilnych i stałego kontaktu ciała z wodą, pozbawiona była również oczu, przez co jej martwa twarz wyglądała wyjątkowo makabrycznie.
Najstarszym uczestnikiem wyprawy był niejaki Siemion Zołotariow. 37-letni mężczyzna zaczepił Diatłowa w dniu wyjazdu, przedstawiając się jako przewodnik górski nieposiadający doświadczenia w chodzeniu po górach. Zdolności retoryczne Zołotariowa musiały być wyjątkowo imponujące, jeżeli ten absurd nie wzbudził w nim podejrzeń.
Co więcej, zazwyczaj niezwykle uparty Diatłow, postanowił zaprosić Zołotariowa do podróży na Otorten. Nieznany reszcie grupy towarzysz szybko zaskarbił sobie ich sympatię, ucząc ich nowych piosenek i opowiadając żarty. W 2018 roku na podstawie analizy DNA ustalono, że zwłoki pochowane w grobie Zołotariowa nie należą do niego, co potwierdziła także jego rodzina.
Wyznaczona przez Diatłowa trasa liczyła ponad 300 kilometrów i jej pokonanie miało zająć około trzy tygodnie. Lider miał następnie poinformować sekcję turystyczną Uralskiego Instytutu Politechnicznego o wyniku wyprawy za pośrednictwem telegramu. Początkowe opóźnienie nikogo nie zdziwiło – ze względu na złe warunki atmosferyczne, władze uczelni i rówieśnicy uważali je za nieuniknione.
23 stycznia 1959 roku grupa wyruszyła pociągiem ze Swierdłowska do Sierowa, skąd pojechali dalej do miasta Iwdel u podnóży gór Ural. Samochodem ciężarowym przemieścili się do Wiżaju – najdalej wysuniętej na północ miejscowości w tym rejonie. Następnie dotarli do osady zwanej Czterdziestym Pierwszym Odcinkiem, zamieszkałej wyłącznie przez geologów i drwali. Turyści skorzystali ze specjalistycznej wiedzy miejscowych na temat okolicznych terenów i nanieśli poprawki na planowaną trasę.
W 1959 roku posiadanie mapy Uralu Północnego było wysoce karanym przestępstwem – na tych terenach mieściły się liczne łagry i złoża cennych kruszców, m.in. złota. Grupa Diatłowa posiadała niezbyt szczegółowy egzemplarz mapy, co zawdzięczali wyłącznie znajomościom. Mieszkańcy Czterdziestego Pierwszego Odcinka byli dla nich cennym źródłem informacji o regionie. 27 stycznia ekipa rozpoczęła właściwą wędrówkę. Okazało się, że Jurij Judin nie może jej kontynuować ze względu na rwę kulszową – nie był to pierwszy raz. Dzień później wyruszył z powrotem do Wiżaju. Tuż przed rozstaniem Ludmiła podarowała mu małego, pluszowego misia, jej "amulet na szczęście". Judin był jedynym ocalałym uczestnikiem wyprawy. Niemal całe późniejsze życie poświęcił wyprawom na przełęcz i badaniom tragedii. Zgodnie z jego ostatnim życzeniem w 2013 roku pochowano go z pluszowym misiem Ludmiły na cmentarzu Michajłowskim w Jekaterynburgu, wraz z pozostałymi członkami grupy Diatłowa.
Rozstanie grupy Diatłowa z Jurijem Judinem. perevaldyatlova.ru
Rozstanie z przyjacielem dało się turystom mocno we znaki. Fatalne warunki pogodowe potęgowały wrażenie osamotnienia. 31 stycznia ekspedycja dotarła do granicy lasu, gdzie jej członkowie postanowili zbudować mały schron z żywnością na drogę powrotną. Wieczorem 1 lutego znaleźli się nieopodal góry Chołatczachl – w języku Mansów, rdzennych mieszkańców tego rejonu, oznacza to "Martwą Górę". Choć na pierwszy rzut oka nazwa ta wydaje się mieć niepokojący wydźwięk, w rzeczywistości nadano ją z czysto praktycznych względów – na tym terenie nie występowały żadne zwierzęta, więc nie warto było wybierać się tam na polowanie. Planowana trasa grupy nie uwzględniała wędrówki u podnóży Chołatczachl, jednak z niewyjaśnionych przyczyn turyści zboczyli z kursu. Złe warunki atmosferyczne zmusiły ich do rozbicia obozu na wschodnim zboczu góry. To, co wydarzyło się dalej, dotychczas pozostaje jedynie w sferze hipotez i domysłów.
W oficjalnych aktach sprawy zawarto informację, jakoby poszukiwania rozpoczęły się 3 lutego 1959 roku. Nie jest to jednak możliwe. Ekspedycja miała trwać co najmniej dziewięć dni dłużej. Pierwsze kroki do namierzenia zaginionych turystów podjęto dopiero ponad dwa tygodnie później. Na żądanie rodzin uczestników ekspedycji, Uralski Instytut Politechniczny zebrał ochotników do udziału w akcji ratunkowej. Wolontariuszy przetransportowano helikopterem do miasta Iwdel, a następnie rozmieszczono w strategicznych miejscach uralskiej tajgi, gdzie podzielono ich na mniejsze zespoły. Studenci mieli nadzieję wpaść na trop zaginionych kolegów. Przełom nastąpił 26 lutego, trzy dni po rozpoczęciu poszukiwań. Dwóch studentów politechniki, Michaił Szarawin i Borys Słobcow, wraz z leśnikiem Iwanem Paszynem, niedaleko granicy lasu dostrzegli ciemnozielony namiot, wyróżniający się na tle śniegu. W środku znaleźli koc, schludnie ułożone plecaki, parę butów, dokumenty, mapę, pieniądze i butelkę wódki. Na talerzu ułożone były pokrojone plastry boczku, tak jakby członkowie wyprawy jeszcze chwilę temu przygotowywali się do kolacji. Jedna ze ścian namiotu była rozcięta ostrym narzędziem… od wewnątrz. Na 10 metrów od obozu w śniegu widoczne były przedziwne ślady bosych lub częściowo ubranych stóp, pozostawione przez dziewięć osób. Po tym odkryciu grupa ratunkowa była oszołomiona. Co sprawiło, że niezwykle doświadczeni turyści na zewnątrz w środku nocy, boso, kiedy temperatura sięgała około -20 stopni Celsjusza? Natychmiast skontaktowali się z pozostałymi członkami ekspedycji ratunkowej i poinformowali ich o swoich znaleziskach. Kiedy wieczorem usiedli przy ognisku w oczekiwaniu na posiłek, Szarawin wpadł na pomysł, aby wznieść toast za zdrowie "Diatłowców"".
Było nas jedenastu. Kiedy wzniosłem toast i chciałem puścić butelkę w obieg,facet po mojej prawej złapał mnie za ramię i powiedział ponuro, że nie powinniśmy pić za zdrowie, a za wieczny odpoczynek
Następnego dnia wznowiono poszukiwania. Niepokojące słowa wypowiedziane po toaście nadal dzwoniły Szarawinowi w uszach, kiedy nagle przeczucie przerodziło się w prawdę. W śniegu przy granicy lasu znaleźli zwłoki Jurija Doroszenko i Jurija Kriwoniszczenki. Ubrane jedynie w bieliznę ciała miały brunatny kolor, a palec wskazujący jednego z mężczyzn był obdarty ze skóry. Tuż obok ratownicy odkryli pozostałości ogniska, a z pobliskiego drzewa odłamano dolne gałęzie. Kora cedru wciąż splamiona była krwią –tak, jakby ktoś próbował się na niego wspiąć, aby uniknąć niebezpieczeństwa lub dostrzec, czy okolica wokół namiotu wciąż jest niebezpieczna.
Trzysta metrów dalej znaleziono ciało Igora Diatłowa. Leżał twarzą do ziemi, wtulony w gałąź brzozy. Był ubrany, choć na stopach miał jedynie dwie różne skarpety. Zinaida Kołmogorowa spoczywała parę metrów dalej, a pozycja jej ciała sugerowała, że kobieta desperacko próbowała doczołgać się z powrotem do namiotu. Rustem Słobodin został znaleziony dopiero 5 marca. Stwierdzono u niego strzaskaną czaszkę i inne pomniejsze obrażenia ciała. Ubrany był najcieplej z dotychczas odnalezionych. towarzyszy – w koszulkę, gruby sweter, dwie pary spodni i cztery pary skarpetek oraz jeden but.
Odnalezienie ostatnich czterech członków ekspedycji zajęło ratownikom trzy kolejne miesiące, gdy umożliwił im to stopniały śnieg. Nikołaj Thibeaux-Brignolle leżał niedaleko Aleksandra Kolewatowa. W wyniku procesów gnilnych ciało Siemiona Zołotariowa pozbawione było języka. Zwłoki Ludmiły Dubininy były ostatnimi, jakie znaleziono. W oficjalny raporcie z sekcji zwłok "Diatłowców" zapisano, że przyczyną ich śmierci było "działanie nieznanej siły". Do rozcięcia namiotu od środka turystów musiało zmusić niewyobrażalne przerażenie. Co sprawiło, że nie powrócili do schronienia? Wybrakowany ubiór ofiar wskazywał na to, że pozostali przy życiu uczestnicy wyprawy ściągali odzież z martwych kolegów, aby zwiększyć swoje szanse na przetrwanie. Niestety – bezskutecznie.
Jedną z najpopularniejszych teorii odnośnie do przebiegu tragedii jest osunięcie się deski śnieżnej. To jednak mało prawdopodobne. Szarawin utrzymuje, że namiot – choć ośnieżony – był doskonale widoczny, co przeczy tej tezie. Inna wersja sugeruje atak niedźwiedzia, co poniekąd łączy się ze stanem drzewa, na które próbował się wspiąć jeden z "Diatłowców". Być może chciał w ten sposób sprawdzić, czy zwierzę nadal jest w pobliżu? To z kolei również traci sens, gdy przypomnimy sobie znaczenie nazwy "Martwa Góra" – to teren, na który dzikie zwierzęta się nie zapuszczały.
Winą za śmierć członków ekspedycji próbowano obarczyć także Mansów, czyli rdzennych mieszkańców terenu, na którym zginęli turyści. Mansowie żyli w zgodzie z naturą i z dala od technologii, a na co dzień zajmowali się polowaniem na renifery. Wobec obcych nastawieni byli pokojowo i często wymieniali się z nimi towarami. Nic nie wskazywało na to, że podczas tragicznej nocy na przełęczy przebywał ktokolwiek poza grupą Diatłowa. Najbardziej tajemnicza teoria dotyczy rzekomych testów tajnej, radzieckiej broni. Różne źródła doniosły, że w czasie tragedii na niebie można było dostrzec dziwne pomarańczowe kule. Potwierdzili to członkowie innej ekspedycji (przebywający wtedy 50 kilometrów od feralnej przełęczy) oraz mieszkańcy okolicznych wiosek.
Wracaliśmy wtedy z lasu, zbieraliśmy drewno na opał. Na niebie zauważyliśmy dziwne, świecące kule. Wydawało mi się, że lecą z nich iskry. Wisiały nad naszymi głowami przez kilka godzin i zniknęły, gdy zrobiło się jasno. Matka powiedziała mi wtedy, że to zły omen.
Więcej cytatów i materiałów oryginalnych podaje Alice Lugen na stronie poświęconej swojej książce.
W rejonie góry Otorten znaleziono wiele części niezidentyfikowanego urządzenia, które później władze radzieckie określiły jako fragmenty starej, nieużywanej wieży radarowej. Jest to o tyle dziwne, że ciała "Diatłowców" wykazywały wysoki stopień napromieniowania. Podczas ceremonii pogrzebowych trumny z członkami ekspedycji pozostały otwarte, a obecni na nich ludzie wspominają, że twarze zmarłych miały nietypowy kolor, zbliżony do cegły.
Namiot ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa. fot. Wikimedia Commons (licencja: domena publiczna)
Dlaczego do tej pory wątki te pozostają nierozwikłane? Wiele informacji zostało objetych tzw. tajemnicą państwową. Świadkowie wydarzeń z 1959 roku mogą już nie żyć, a ci, którzy żyją, z podpisali oświadczenie o zachowaniu poufności.
Dowodów na celowe zatajanie faktów przez władze radzieckie na przestrzeni lat znaleziono mnóstwo. Polska dziennikarka śledcza Alice Lugen, która prowadziła badania na rękopisach dzienników prowadzonych przez uczestników ekspedycji, zwróciła uwagę na niezgodność treści oryginału pamiętnika Zinaidy Kołmogorowej z zapisami przedstawionymi w aktach sprawy. Większości z nich nie było w prawdziwym zeszycie, różnił się również charakter pisma i sposób wypowiedzi.
W 1967 roku dziennikarz ze Swierdłowska, Jurij Jarowoj, napisał książkę "Wysszej katiegorii trudnosti" na temat śmierci grupy Diatłowa. Miał dostęp do licznych dokumentów i zdjęć, rozmawiał ze świadkami zdarzenia. Gdy w 1980 roku autor zginął w wypadku samochodowym, jego zbiory zaginęły bez śladu, a zawartość jego mieszkania wywieziono w całości na wysypisko śmieci. To zrodziło wiele nowych teorii spiskowych na temat udziału ZSRR w zatajaniu prawdy. Za śledztwo dotyczące tragedii odpowiadał prokurator Lew Iwanow. Sprawie nadano charakter kryminalny, a akta objęto zamkniętą klauzulą na okres pięćdziesięciu lat. W 1990 roku Iwanow opublikował w prasie artykuł, w którym przeprosił rodziny ofiar za wprowadzenie ich w błąd i ukrywanie prawdy. Wskazał też nazwiska osób, które ją znały. Byli to prokuratorzy rejonowi Klimow, Kirilenko i Jesztokin. Żaden z nich już nie żył, gdy artykuł opublikowano. Iwanow przyznał, że temat pomarańczowych kul na niebie bardzo często przewijał się w aktach i zeznaniach, jednak odsunięto go od pracy i zabroniono badania tego zjawiska. Mężczyzna zmarł rok później, a wszelką wiedzę o grupie Diatłowa zabrał ze sobą do grobu.
W miejscu tragedii widnieje tablica upamiętniająca turystów. Poza nazwiskami ofiar znajdziemy na niej informację, że niniejsza przełęcz została nazwana Przełęczą Diatłowa na ich cześć. Cement oraz płytę przywlókł tam nielegalnie Jurij Judin, jedyny ocalały członek ekspedycji, chcąc wyrazić swoją tęsknotę i szacunek wobec przyjaciół.
Zobacz też: Cztery białe trumny, jedna brązowa. O Dariuszu mówiono, że jest jak biblijny Hiob. Prawda okazała się inna