Patryk zaginął trzy dni przed Iwoną Wieczorek. "Powiedział, że tu się rozstaniemy. Ciao, ciao"

- Wyszliśmy pół godziny przed północą. Powiedział, że spotyka się z ludźmi z załogi na dworcu w Gdyni. Stanęliśmy na ulicy Podjazd. Powiedział, że tu się rozstaniemy. Pomyślałam, dobrze, w końcu nie jest to jego pierwszy wyjazd - wspomina Julita Palczyńska. Wtedy nie pomyślała też, że to ostatnie spotkanie z jej synem Patrykiem. Kilkanaście dni później wyłowiono jego ciało kilka kilometrów od portu.

Tamten dzień zapamięta już do końca życia. W wielu wywiadach mówiła, że ostatni raz widziała swojego syna 2 czerwca 2010 r., ledwie tydzień po Dniu Matki i kilka godzin przed jego 24. urodzinami. Julita i Patryk Palczyńscy świętowali je kilka godzin wcześniej. Matka przyniosła synowi tort i zrobiła ostatnie zdjęcie. Niedługo później odprowadziła pieszo do miejsca, które sam wskazał. Dalej ich drogi się rozeszły. Niczego nieświadoma matka wróciła do domu, a Patryk już nigdy więcej nie wyruszył w żadną podróż.

Zobacz wideo Policyjne czynności ws. zaginięcia Iwony Wieczorek

Historii śmierci Patryka Palczyńskiego wciąż nie wyjaśniono. Był to młody, ledwie 24-letni mężczyzna, który kochał żeglugę. I z nią też wiązał swoją przyszłość. - Zaczął, mając zaledwie 4 lata. To była jego pasja, od dziecka marzył, by pływać na dużych żaglowcach - wspominała przed dwoma laty Julita Palczyńska w rozmowie z "Gdynia NaszeMiasto". W tym celu udał się nawet na studia na Akademii Morskiej, ale tych nie ukończył, bo nie było upodobanej przez niego specjalizacji. W rejsy ruszał więc sam.

Pracował u Niemca, właściciela pełnomorskiego jachtu cumującego w Palma de Mallorca. A i matka wspomina, że wynajmowali go również Polacy. Jacht jednego z nich sprowadzano z Oceanu Spokojnego do Europy. Gdy ruszył w tę podróż, został kilka miesięcy na Karaibach. Tam zdobywał doświadczenie w regatach. Wrócił do domu, choć niektórzy twierdzili, że zachowywał się inaczej niż wcześniej. A potem wyruszył z domu po raz ostatni. 

Patryk Palczyński opuścił dom po raz ostatni

Według relacji matki, 2 czerwca 2010 r. Patryk nie wziął ze sobą wielu rzeczy. Wystarczyły mu jedynie mała torba z ubraniami i portfel, w którym miał kilka euro oraz 50 dolarów amerykańskich. Wcześniej przesiadywał za to dużo przy komputerze. Non stop wymieniał z kimś wiadomości. Na to już wtedy zwróciła uwagę Julita, choć sama przyznaje, że nie przykładała do tego aż takiej uwagi, bo miała dużo innych spraw na głowie. 

- Wyglądało to trochę inaczej. Siedział długo przy komputerze. Wysyłał i odbierał maile. Wysyłał SMS-y. Kiedy wchodziłam do pokoju, zasłaniał ekran lub wyłączał komputer - powiedziała. I to było coś niepokojącego, bo jak podkreśliła, wcześniej wiedziała niemal wszystko o podróżach Patryka. Mówił jej, jakimi autobusami pojedzie, gdzie wsiada i wysiada, z kim rusza w podróż, czego może się spodziewać. Regularnie kontaktował się z rodziną telefonicznie lub drogą mailową. Tym razem jednak nie chciał mówić. 

- Gdyby nie moje ówczesne obowiązki zwróciłabym uwagę na te wszystkie niedomówienia, tajemnice. Na jego nietypowe zachowanie. Na to, że wyraźnie nie chciał, bym się czegoś dowiedziała. Poszedł do Urzędu Miasta, by się wymeldować do 2012 r. Zawsze tak robił przed wyjazdem. Jako miejsce pobytu podał Nową Zelandię. Pytałam, kiedy jedzie. Odpowiadał: "Mama, jeszcze później, jeszcze później". Już nie o godzinie 13, ale o 15. Już nie o godzinie 15, ale wieczorem. Kiedy dopytywałam o szczegóły, obiecał, że wyśle mi SMS-a, to się dokładnie wszystkiego dowiem - opowiadała. A potem nadeszła godzina 20:00 i wspomniany tort. Julita uparła się, że odprowadzi Patryka. Rozstali się przed północą. Niedługo później syn wysłał do niej wiadomość. Dziś wiemy już, że ostatnią. Napisał: "No dobra, już zaraz wyjazd. Będę musiał wyłączyć telefon. Pozdrawiam gorąco i głowa do góry". - Zakończył o włosku "Ciao, ciao" - usłyszeli dziennikarze. 

Następne dni mijały bez kontaktu. W końcu Julita zaczęła się niepokoić. Szukała informacji o Patryku, ale nikt nie potrafił jej pomóc. Udała się więc na policję. Tam również ją zlekceważono. - Naczelnik dochodzeniówki z Komendy Miejskiej w Gdyni zasugerował, że Patryk uciekł przede mną, bo jestem toksyczna - mówiła w 2010 roku. Tragiczna prawda wyszła na jaw w połowie lipca. 

Dokładnie 14 lipca 2010 r., niespełna siedem kilometrów od wejścia do portu w Gdańsku załoga jednego z kutrów rybackich dostrzegła pływający "przedmiot". Gdy mężczyźni zbliżyli się do niego, zrozumieli, że to ludzkie ciało. 

Śledczy zawalili sprawę? Mnóstwo błędów już na starcie 

Wyłowiony mężczyzna miał skrępowane ręce z tyłu, a do ciała dwiema pomarańczowymi taśmami przywiązane były dwie betonowe płyty chodnikowe. Znaleziono też portfel, ale w nim było ledwie 20 dolarów i brakowało dokumentów. Funkcjonariusze od samego początku rozważali różne scenariusze, ale nie chcieli zaakceptować, że to ciało Patryka Palczyńskiego. Trudno było rozpoznać zwłoki, gdyż jak podały w tamtym czasie media, były one w stanie zaawansowanego rozkładu. Wezwano więc Julitę, która rozpoznała rzeczy syna. Jedynym, na co zwróciła szczególną uwagę, był naszyjnik ze słoniem. Była pewna, że Patryk wcześniej takiego nie nosił. 

Co ustalili funkcjonariusze? Pierwszy scenariusz zakładał, że ofiarą miałby nie być Patryk Palczyński, a ktoś nieznany ubrany w jego odzież - podał w 2010 r. tygodnik "Polityka". Kolejne z kolei mówiły o samobójstwie, co potwierdzała nie tylko prokuratura, ale też wezwany przez nią biegły ze Szczecina - pisał z kolei portal gdynia.naszemiasto.pl. Nigdy nie odpowiedziano jednak na pytanie, jak Patryk miałby sam sobie skrępować ręce... za plecami. Do tego noc zaginięcia poprzedzała Boże Ciało, a temu sprzyjają imprezy przy skwerze w Gdyni. Jednakże nie ma żadnego świadka, który potwierdziłby, że widział młodego chłopaka ciągnącego ze sobą dwie 20-kilogramowe płyty chodnikowe.

Badania DNA potwierdziły za to, że na linach, którymi skrępowana była ofiara, były ślady Patryka. Do tego ustalono też DNA trzech innych osób: dwóch mężczyzn, których tożsamości nie stwierdzono oraz jednego ze śledczych, który prawdopodobnie nie zabezpieczył się w odpowiedni sposób podczas badania materiału dowodowego.

- Znalezienie tych śladów nic nam nie daje, dopóki nie będzie można ich przypisać do konkretnych osób. To nie jest żaden przełom - ucina krótko Cezary Szostak, szef Prokuratury Rejonowej Gdańsk Oliwa, współprowadzący sprawę razem z Tomaszem Kaczyńskim. Jego wypowiedź przytaczała "Gazeta Wyborcza". Liczba popełnionych przez śledczych błędów była dużo większa. O nich w 10. rocznicę śmierci syna opowiedziała matka Patryka. 

- Wielokrotnie. Wnosiłam nowe wnioski dowodowe. Wszystkie były odrzucane na zasadzie, że nic do sprawy nie wnoszą. Po odnalezieniu ciała syna popełniono wiele błędów. Skończył się film w aparacie policyjnego fotografa, więc nie zrobiono zdjęć, jak wyglądały skrępowanie ręce Patryka. Zanim fotograf wrócił z aparatem, biegły porozcinał węzły. Prokurator też dokładnie się im nie przyjrzała, bo uznała, że widok jest mało przyjemny i obserwowała ciało z odległości. A później znalazł się inny biegły, który stwierdził, że żeglarz mógł sam związać sobie ręce. Tylko nie wiadomo, czy takimi węzłami, jakimi związany był Patryk - mówiła. 

Zobacz wideo Zobacz też:

Sprawy Patryka nie można było w pełni zbadać, bo zajęto się nią zbyt późno. Gdy Julita Palczyńska ubiegała się o podjęcie zdecydowanych kroków w tej sprawie, usłyszała od śledczego, że ten teraz nie może zbyt wiele zrobić, a do tego ma zaplanowany urlop, który mu się należy - wynika z relacji z 2010 r. Być może właśnie dlatego nie można było sprawdzić monitoringu nieopodal portu w Gdyni, bo nagrania uległy automatycznemu usunięciu, prawdopodobnie z powodu przedawnienia). Na koniec okazało się, że inne ustalenia funkcjonariuszy też mijają się z realnym stanem rzeczy. 

- Syn nie zginął tamtej nocy. Wynika to ze zbadania zegarka Aviator, który został znaleziony przy Patryku. Miał go cały czas na ręku. Policja nie sprawdziła dokładnie zegarka na podstawie instrukcji. Kiedy inni to zrobili, okazało się, że Patryk musiał być gdzieś przetrzymywany przed śmiercią. Był to nietypowy zegarek, z wieloma różnymi funkcjami, o których policjanci nie wiedzieli. Po ich analizie wyszło na jaw, że przez co najmniej trzy, pięć dni po naszym rozstaniu zegarek syna logował się w jednym miejscu - podkreśliła Julita. Tym miejscem był wieżowiec Sea Towers w Gdyni. Nie znaleziono też niczego w komputerze Patryka. Został całkowicie wyczyszczony, zanim zajęli się nim informatycy.

Mama Patryka przyznała, że mimo iż od tamtego dnia minęło kilkanaście lat, wciąż potrafi mieć koszmary. Dziś zachowałaby się zupełnie inaczej. - Nie puściłabym w tamtą środę syna w ów "rejs". Zamknęłabym drzwi na klucz. A potem porozmawiałabym z nim, by wszystko wyjaśnić. Ale czy by to się udało? Tego nie wiem - zakończyła wywiad.

Patryk Palczyński i Iwona Wieczorek. Dwie historie w tym samym czasie

Ledwie trzy dni po wyłowieniu ciała Patryka Palczyńskiego, zgłoszono zaginięcie Iwony Wieczorek. 19-letnia dziewczyna wracała sama do domu. Na nagraniach widać, jak idzie za nią mężczyzna w rozpiętej koszuli i przerzuconym przez ramię ręcznikiem. Do dziś nie ustalono, co stało się z Iwoną, ani kim był mężczyzna z nagrania, czy w ogóle miał związek z tą sprawą. Z Patrykiem coś ją łączyło. Oboje byli dziećmi, których rodzice się rozwiedli. I oboje chcieli studiować na Akademii Morskiej w Gdyni. Chłopakowi udało się to zrobić. Iwona zaś nie zdołała nawet zacząć studiów. 

Sprawa do dzisiaj zostaje niewyjaśniona. Kilka tygodni temu spekulowano o przełomie, ale plotki zdementowali dziennikarze polskatimes.pl. - Śledztwo wciąż jest prowadzone, jednak upływ czasu powoduje, że nie należy ono do najłatwiejszych - przekazała anonimowa osoba. 

Sprawa dotycząca zaginięcia Iwony Wieczorek została przekazana do tzw. Archiwum X, działającego w Małopolskim Wydziale Zamiejscowym Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Krakowie - przekazał w rozmowie z portalem prokurator Karol Borchólski. Więcej o szczegółach, dotychczasowych ustaleniach i tropach znajdziecie TUTAJ>>>.

Więcej o: