Historia łódzkiej dziennikarki Iwony Mogiły-Lisowskiej wydaje się być jedną z trudniejszych i wciąż nierozwiązanych polskich spraw zaginięć. Nigdy nie znaleziono bowiem ciała kobiety ani nie natrafiono na żadne konkretne dowody, wskazujące na jej morderstwo. Poszlak jest również stosunkowo niewiele, a te, które są - wydają się być niejasne.
W chwili zaginięcia Iwona Mogiła-Lisowska miała 32-lata. Horror rodziny rozpoczął się w 1992 roku. W tym samym dniu, oprócz kobiety miały zniknąć również jej rzeczy osobiste (m.in. paszport oraz torba podróżna), a także dywan ze stołowego pokoju. Jak twierdził wówczas jej mąż, dziennikarka miała początkowo nie wrócić na noc (najprawdopodobniej z powodu pracy), a następnego dnia udać się do Niemiec. Z jej strony nie było jednak żadnego kontaktu, a pogrążony w smutku ojciec szuka swojej córki do dzisiaj.
Iwona Mogiła-Lisowska była początkującą dziennikarką. Niedługo przed zniknięciem dostała pracę w jednej z łódzkich stacji - Tele 24. Ostatni raz rodzice widzieli ją 10 listopada 1992 roku. To właśnie wtedy ojciec zaginionej kobiety wrócił z pracy z Jugosławii do Łodzi i przyjechał odwiedzić córkę w jej domu przy ulicy Świetlików. Jak wspomina po latach w wywiadzie dla "Polska Times", tego dnia rano postawił na stole szampana, bo wiedział, że był to jej ulubiony trunek.
- Zapytała czy będę coś robił na budowie, bo pomagałem przy wznoszeniu garażu i budynku gospodarczego. Powiedziałem, że zajmę się tym następnego dnia, bo jestem zmęczony po podróży. Wróciłem do domu. Nie żegnałem się z nią, bo wiedziałem, że wieczorem ma przyjść do nas - mówił w wywiadzie ojciec Iwony, Adam Puzio.
Po południu dziennikarka odwiedziła jeszcze wraz z mężem swoją matkę w miejscu jej pracy. Po spotkaniu wsiadła do samochodu z mężem i odjechali. Wieczorem jednak, mimo umówionego spotkania, 32-latka nie pojawiła się w domu swoich rodziców. Następnego dnia, zaniepokojony tym faktem ojciec, pojechał ją odwiedzić. W miejscu jej zamieszkania zastał jednak tylko swojego zięcia, który poinformował go, że Iwona nie wróciła na noc. Ze względu na zawód, który wykonywała, ojciec pomyślał, że być może została dłużej w pracy - jak zdarzało się już wcześniej.
Jednak i kolejnego dnia ze strony młodej kobiety nie było żadnego kontaktu w kierunku rodziców.
Adam Puzio twierdzi, że następnego dnia zięć powiedział mu, że córka wyjechała na tydzień do Niemiec. Jeździła tam wcześniej, bo pracowała jako kelnerka w restauracji koło Mannheim, prowadziła też jej właścicielom księgowość
- możemy przeczytać na portalu. Ojciec dziennikarki chciał zgłosić jej zaginięcie już wtedy. Miał się jednak wstrzymać za namową zięcia, który jak twierdził Puzio, prosił, by poczekali na powrót kobiety z Niemiec i nie robili jej wstydu przez zaangażowanie całego miasta w poszukiwanie. Służby zawiadomiono zatem dopiero dziewięć dni od zaginięcia. Kobiety szukano, jednak sprawa stanęła w martwym punkcie. Do dzisiaj nie wiadomo co stało się z Iwoną Mogiłą-Lisowską.
Więcej podobnych informacji znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl.
Z powodu braku efektów śledztwa ojciec kobiety postanowił szukać córki na własną rękę. W tym celu udał się chociażby do Niemiec - ostatniego miejsca, w którym miała przebywać przed zniknięciem. Podróż nie przyniosła jednak żadnego rezultatu ani nowego tropu. Mijały kolejne lata od zaginięcia i rodzina Mogiły-Lisowskiej postanowiła skorzystać z pomocy jasnowidzów.
Jeden z nich doradził, by szukać na terenie byłego zamieszkania kobiety. Puzio rozkopał wówczas teren działki i dwa metry pod ziemią natknął się na poskładane w kostkę ubrania, które dziennikarka miała rzekomo zabrać na wyjazd do Niemiec. To jednak nie wszystko - w ziemi znajdował się także dywan, a nieopodal również torba podróżna. Policji nie udało się jednak ustalić ani daty zakopania przedmiotów, ani osoby czy celu, w jakim schowała je pod ziemią.
Po latach, siostra zaginionej miała powiedzieć portalowi Kryminatorium, że znalezione wówczas ubrania oraz dywan nie należały do Iwony. - Już nie mam Panie redaktorze nadziei, bo moja córka przez pięć lat, by się odezwała do mnie, jakby żyła. Nie wierzę... Ona już nie żyje. Ja tylko pragnę i proszę Boga, żebym mogła odnaleźć jej ciało - mówiła w 1997 roku matka zaginionej w wywiadzie dla "Z archiwum 997".
Przez wszystkie lata poszukiwań, Adam Puzio korzystał z pomocy przeszło 30 jasnowidzów. Niektórzy zgłaszali się do niego po programie telewizyjnym, chcąc pomóc w odnalezieniu ciała jego córki. Jedni mówili, że została zamordowana podczas kąpieli, inni na miejsce pochowania zwłok wskazywali żydowski cmentarz czy jezioro. Każdy teren przeszukiwano. Jeden z jasnowidzów mówił również, że szczątków należy szukać w szambie. Jak się okazało, znaleziono wówczas tam kości. Analiza wykazała jednak, że należały one do zwierzęcia.
Sprawą zniknięcia kobiety zajmowała się Prokuratura Rejonowa Łódź-Bałuty. Jak informuje serwis Polska Times, śledztwo w tej sprawie było 20-krotnie zawieszane, wznawiane czy umarzane. Zdesperowany ojciec dziennikarki, próbował zgłaszać sprawę nawet do Ministerstwa Sprawiedliwości. Był również kilkukrotnie gościem programu "Z archiwum 997".
Sprawa łódzkiej dziennikarki pozostaje nierozwiązana od 30 lat. W 2005 roku wyrokiem sądu kobietę uznano za zmarłą. Jej rodzina na cmentarzu odwiedza pusty grób i wciąż liczy, że sprawę z czasem uda się jeszcze rozwiązać i dostaną odpowiedź na pytanie, co stało się z Iwoną. Jeśli kobieta żyje, miałaby już 63 lata.