Największa katastrofa lotnicza w Polsce po zakończeniu II wojny światowej miała miejsce 9 maja 1987 roku, kiedy to kursujący na linii transatlantyckiej samolot rejsowy PLL LOT "Tadeusz Kościuszko" rozbił się po ponad godzinie od startu ze stołecznego lotniska. Śmierć poniosły 183 osoby - 172 pasażerów i 11 członków załogi.
9 maja 1987 roku o godzinie 10:17 kapitan Zygmunt Pawlaczyk, który w powietrzu spędził blisko 20 tysięcy godzin, otrzymał zgodę na start z Lotniska Warszawa-Okęcie. Poza nim załoga liczyła jeszcze pięć osób - byli to Leopold Karcher (drugi pilot), Lesław Łykowski (nawigator), Leszek Bogdan (radiooperator), Wojciech Kłossek (mechanik pokładowy) i Ryszard Chmielewski (instruktor mechanik pokładowy). Opiekę nad 172 podróżnymi, planującymi dotrzeć do Nowego Jorku, objęło pięć stewardess - Maria Berger-Senderska, Hanna Chęcińska, Małgorzata Ostrowska, Jolanta Potyra i Beata Płonka.
Co prawda wyprodukowany w ZSRR Ił-62M "Tadeusz Kościuszko" o numerze SP-LBG wylatał 6970 godzin, to załoga nie do końca wierzyła w jego niezawodność. - Różnie z nimi bywało, choć mnie nigdy nie zawiódł. Ił-62M miał silniki z innego biura konstrukcyjnego niż Ił-62, ten rozbity siedem lat wcześniej. Zachował jednak główne wady pierwotnej wersji, na przykład pojedynczy układ sterownia. Lataliśmy na tych maszynach z braku wyboru - mówił kapitan Tomasz Smolicz.
Przeczytaj więcej podobnych informacji na stronie głównej Gazeta.pl.
O godzinie 10:18 kapitan Pawlaczyk poderwał maszynę z pasa startowego, po czym znalazł się na pułapie przelotowym drogi lotniczej R-23 w stronę Grudziądza. Choć kierunek ten jest standardem przy lotach do USA, po chwili kapitan otrzymuje od kontroli zbliżania stołecznego lotniska nakaz opóźnienia wznoszenia i kontynuowania lotu na wysokości 16 tysięcy stóp.
W międzyczasie na wysokości 17 tysięcy stóp odbywały się przeloty samolotów wojskowych. Rzecz jasna może to prowadzić do kolizji, ale z uwagi na pewność i doświadczenie pilotów realizujących polecenia kontrolerów, nie ma powodów do obaw. O godzinie 10:31 kontrola obszaru nakazuje przyspieszyć proces wznoszenia na pułap przelotowy 31 tysięcy stóp. Po ustawieniu silników przez mechanika, wszystko przebiega zupełnie standardowo.
O godzinie 10:41 załoga odnotowała potężny huk, który słyszą również pasażerowie. Po chwili zgasły dwa z czterech silników, pojawiło się również ostrzeżenie o pożarze. Choć piloci nie są pewni przyczyny zdarzenia, od razu zgłaszają sytuację awaryjną. Na skutek dekompresji muszą zejść na wysokość czterech kilometrów. Kapitan Pawlaczyk zdecydował się na manewr lądowania awaryjnego. Po trzech minutach lotnicy nieco się uspokoili, gdy pojawił się komunikat o ugaszeniu pożaru. Większym problemem była jednak masa maszyny.
Charakterystyka Ił-62M sprawia, że może on bezpiecznie lądować przy masie 107 ton. Niedługo po starcie i z pełnymi zbiornikami, samolot ważył znacznie więcej. Rozwiązaniem było zrzucenie nadwyżki przez specjalne zawory, ale w obecnej sytuacji było to niemożliwe - sterowane są elektrycznie, a nie działały trzy z czterech generatorów prądu. - Najgorsza sytuacja, jaka może zdarzyć się pilotowi. Nie mieli świadomości, że dwa razy gasili pożar z pozytywnym skutkiem, a tymczasem tliło się kolejne ognisko pożaru - skomentował kapitan Marian Nowotnik, pilot i przyjaciel załogi "Kościuszki".
Zawory były tylko jednym z problemów. Przy obniżaniu wysokości nie działał także ster wysokości. Kapitan planował lądować na lotnisku Gdańsk-Rębiechowo, ale szybko porzuca ten plan. Potem pojawił się Modlin, ale jest to lotnisko wojskowe, które nie jest gotowe do przyjęcia dużego uszkodzonego samolotu pasażerskiego. Ponadto pozwolenie na lądowanie pojawiło się dopiero o godzinie 10:54, ale nie zawierało ono dwóch kluczowych informacji - o kierunku i sile wiatru.
Chwilę po godzinie 11:00 kapitan zdecydował się na lądowanie na Okęciu. Maszyna znajdowała się wówczas na wysokości dwóch kilometrów, a do celu w linii prostej miała 90 kilometrów. Szefowa stewardes Maria Berger otrzymała polecenie o przygotowaniu pasażerów do lądowania awaryjnego. Pogoda jednak nie sprzyjała. Z uwagi na kierunek wiatru i planowany manewr, załoga była zmuszona podjąć decyzję o okrążeniu Okęcia nad Raszynem i wylądowania pod wiatr, przy mniejszej prędkości.
O 11:08 podjęta została próba lądowania. Okazało się jednak, że pożar, który w rzeczywistości nie został ugaszony - uszkodził trymer, czyli ostatni z dostępnych lotnikom układ sterownicy. Jakby tego było mało, nie wysuwało się podwozie, co oznaczało, że na pasie startowym Ił-62M miał siadać "na brzuchu". Choć kapitan Pawlaczyk zapewniał, że "zrobią wszystko, co mogą", o godzinie 11:12 samolot zaczął ścinać pierwsze drzewa w Lesie Kabackim. - Dobranoc, do widzenia! Cześć, giniemy! - zdążył jeszcze powiedzieć dowódca.
Szczątki maszyny zostały rozrzucone na obszarze 370 metrów. Do pasa zabrakło pilotom 5700 metrów. Katastrofy nie przeżyły 183 osoby. Obecne na miejscu służby ratownicze nie znalazły żadnego ciała w całości, a 60 osób pozostało niezidentyfikowanych.
Rodziny ofiar często nie mogły liczyć również na odnalezienie pamiątek po tragicznie zmarłych. Co prawda ustawiono namiot, w którym wyłożono znalezione przedmioty ofiar, ale nie było ich wiele. Część była całkowicie zniszczona. Rodzina pani Haliny Domerackiej odzyskała jej skórzaną torebkę, w której wciąż była Biblia. Na jej stronach pani Halina napisała "Awaria w samolocie, co będzie, Boże". Rodzina kobiety mówi, że z Biblii powinno być coś jeszcze - kilkaset dolarów, które Halina schowała między jej stronicami. Tych jednak nie znaleziono. Stąd też plotki o szabrownikach, którzy mieli przeszukiwać miejsce katastrofy w poszukiwaniu wartościowych przedmiotów.
Janina Szulc-Tomaszewska była niedoszłą pasażerką "Tadeusza Kościuszki". Była na liście pasażerów, ale przez futro z czarnych norek, które kupiła w Polsce, nie weszła na pokład. Przyjechała na lotnisko spóźniona, więc nie miała już czasu stanąć w długiej kolejce do oclenia. Postanowiła udawać, że niczego ze sobą nie ma i pójść do odprawy. Wypatrzył ją celnik i poprosił do kontroli. Znalazł futro, kontrola się przedłużyła a samolot odleciał bez niej. Niestety, jej miejsce zajęła inna kobieta, która bardzo chciała dostać się na ten lot, ale nie było już miejsc. Była znajomą celnika.
Ówczesny prezes Rady Ministrów Zbigniew Messner powołał specjalną komisję rządową do zbadania katastrofy, której przewodził wiceminister Zbigniew Szałajda. W toku szeregu analiz ustalono, że do tragedii doprowadziło "zniszczenie jednego z silników, które nastąpiło w chwili, gdy samolot Ił-62 M SP-LBG znajdował się na wysokości 9200 metrów w rejonie Grudziądza".
W kolejnych latach po katastrofie ustalono, że dość ogólne i nieszczegółowe stwierdzenia na temat awarii silnika spowodowane było chęcią utrzymania stosunków z rosyjskim sąsiadem, który był odpowiedzialny za produkcję maszyny. Wbrew temu, co przekazano w oficjalnym komunikacie komisji, nie dysponowała ona oficjalną dokumentacją techniczną samolotu. Wszelkie obliczenia, które miały pozwolić na poznanie przyczyn tragedii, trzeba było wykonywać od podstaw.
Po latach od tragedii zaczęły się pojawiać opinie polskich fachowców, którzy twierdzili, że opinie strony rosyjskiej na temat złej eksploatacji maszyny były nieprawdziwe. Już wcześniej polscy inspektorzy raportowali, że odpowiedzialni za tragedię są właśnie Rosjanie, a dokładniej tamtejsi konstruktorzy i wykonawcy. Biorąc jednak pod uwagę istniejący polsko-radziecki sojusz, prawda musiała zostać ocenzurowana.
Zobacz też: Konopnicka i Dulębianka. Więź, która łamała wszelkie konwenanse. Co tak naprawdę łączyło artystki?