Strzelanina w Sieradzu. Do dziś pozostaje najkrwawszym atakiem masowym w Polsce po 89' roku

Damian Ciołek spóźnił się do pracy. Gdy dotarł do Zakładu Karnego w Sieradzu, w pośpiechu wydano mu broń i amunicję. Strażnik udał się na wieżę, na której miał spędzić 12-godzinną wartę. Nic nie zapowiadało, że tego dnia dojdzie do najkrwawszej w Polsce strzelaniny po 1989 roku, w której zginie trzech policjantów, a ranny zostanie aresztant. Sprawca tłumaczył potem w sądzie, że "wstąpiła w niego jakaś moc".

To był 26 marca 2007 roku. Dzień zmiany czasu z zimowego na letni, co oznaczało przesunięcie wskazówek o jedną godzinę do przodu. Według dziennikarki Justyny Kopińskiej Damian Ciołek miał przez to spóźnić się do pracy w Zakładzie Karnym w Sieradzu. Gdy już dotarł na miejsce, w pośpiechu otrzymał broń i amunicję. Ruszył na wieżę strażniczą, gdzie czekała go 12-godzinna zmiana. Z góry miał widok na bramę wjazdową do zakładu i częściowo na więzienny spacerniak. To miał być zwykły dzień pracy, ale taki nie był, bo zakończył się najkrwawszą strzelaniną w Polsce po 1989 roku. 

Zobacz wideo Łosie przebiegające przez jezdnię w Rawie Mazowieckiej

Strzelanina w Sieradzu. Damian Ciołek zabił trzech policjantów i ranił aresztanta

Było chwilę przed godziną 8:00. Do Zakładu Karnego w Sieradzu radiowozem przyjechało trzech policjantów z Łodzi: kierujący pojazdem młodszy aspirant Bartłomiej Kulesza, jako pasażer z przodu aspirant Andrzej Westak, a z tyłu młodszy aspirant Wiktor Będkowski. Strażnik otworzył im bramę, a szlaban z wieżyczki podniósł Damian Ciołek. Auto zostało zaparkowane na dziedzińcu, funkcjonariusze weszli do środka. 

Około godziny 8:30 Będkowski wyszedł prowadząc więźnia Tomasza Chudzika, a obok niego szli Kulesza i Westak. Wsiedli do samochodu, a wszystkiemu czujnie z wieży przyglądał się Ciołek. Pracownik otwierający bramę zobaczył, że Ciołek przeładowuje karabin, opiera go na piersi, przechyla się przez barierkę wieżyczki i celuje w dół i strzela. - Damian, nie strzelaj! Co ty, kur***, robisz? - krzyknął odźwierny. Ciołek wystrzelił serię pocisków, celując w przednią szybę i dach. Chudzik padł na ziemię i krzyczał, żeby przerwać ogień. Siedzący za kierownicą Kulesza dostał pierwszy i zginął na miejscu. Rykoszety trafiły również Będkowskiego (w ramię) i Chudzika (w brzuch i ramię). Werstak próbował doczołgać się do drzwi zakładu karnego, ale strzały Ciołka go trafiły i podobnie jak Kulesza, zmarł na miejscu. Po tym, jak napastnik przestał strzelać (w sumie oddał 24 strzały), w sieradzkim zakładzie karnym zapadła głucha cisza. 

- Rykoszety odbijały się od ziemi i uderzały w nas. Siedzieliśmy skuleni. Ręką tamowałem krew lecącą z brzucha. Modliłem się - wspominał po czasie Chudzik

Do Sieradza przyjechały najlepsze jednostki policji z województwa. Razem było ponad dwustu funkcjonariuszy. Mimo to przez blisko dwie godziny nie udało się zatrzymać strzelca. Dopiero gdy do zakładu dotarł jeden z najlepszych polskich negocjatorów Krzysztof Balcer, udało się przekonać Ciołka do poddania się i złożenia broni, ale ten jeszcze wcześniej w amoku oddał jeden strzał w stronę budynku administracyjnego, a potem spróbował jeszcze raz, tyle że został trafiony w lewą dłoń przez snajpera, który miał go na muszce. Napastnik bał się, że antyterroryści go zabiją. Jeden z antyterrorystów zastał krwawiącego Ciołka leżącego na podłodze. Strzelec ostatecznie się poddał i został skuty. Kolejnego dnia odszedł Będkowski, który zmarł na stole operacyjnym. 

Ciołek od dziecka był agresywny. Tego dnia coś w nim pękło

Szał, w którym Ciołek zabił trzech policjantów, nie był niczym nowym, tylko pierwszy raz pociągnął za sobą tak poważne konsekwencje. W szkole przezywano go "Pirania". Śledczy dotarli do informacji, że miał grozić nauczycielom. Uczył się kiepsko, maturę zdał dopiero po kilku latach od zakończenia szkoły średniej. Uwielbiał za to zapasy i zapowiadał się na niezłego sportowca. Jednak prawdopodobnie wybuchy niekontrolowanej agresji sprawiły, że nie osiągnął w sporcie żadnych sukcesów.

W pracy wołali na niego "Wirus". W zakładzie próbowano oddelegowywać go na tzw. paczkownię albo do innych obowiązków, ale sobie nie radził. Był więc wiecznym wartownikiem, co go denerwowało. Złość wzbudzała też niska pensja strażnika, bo zarabiał około 1400 zł. To o pieniądze żona robiła mu najwięcej awantur. Damian miał z Elżbietą dwóch synów. Zależało mu na chłopcach, a kobieta coraz częściej wypominała mu, że nie potrafi utrzymać rodziny. Na kilka tygodni przed zdarzeniem musiał się od niej wyprowadzić do rodziców, bo kobieta już nie wytrzymywała jego wybuchów agresji. Złożyła pozew o rozwód, co doprowadziło do kłótni. Było to trzy dni przed strzelaniną. 

Wiele osób wiedziało o jego wybuchach, ale nikt nie pomyślał, żeby nie dawać mu broni

Damian Ciołek nie potrafił zbudować z nikim relacji, był osobą wyizolowaną nie tylko od społeczeństwa, ale przede wszystkim od najbliższych. Nie dogadywał się z żoną, z teściami, z ojcem. Jego jedyną "sojuszniczką" była matka. Pewnego razu, podczas wesela kuzynki w 2006 roku, zaczął przy wszystkich krzyczeć na rodziców, że pozwolili go gwałcić jako dziecko. Mówił, że był molestowany i dlatego jest leworęczny, i nie urósł mu zarost. Rodzice byli kompletnie zdezorientowani. Po tym zdarzeniu Damian próbował popełnić samobójstwo.  

Powszechna wiedza o jego problemach i agresji nie przeszkodziła jednak przełożonym dać mu broń. Żona Ciołka w 2007 roku zgłosiła policji, że mąż znęca się nad nią fizycznie i psychicznie. O zgłoszeniu nie powiadomiono dyrekcji więzienia, w którym pracował. Założono jedynie "Niebieską Kartę", dokument świadczący o przemocy w rodzinie.

Dziennikarka Justyna Kopińska dotarła do akt sprawy, w których odnalazła analizę Emila Świądra, specjalisty ds. bezpieczeństwa, zajmującym się analizą polskich aktywnych strzelców. W rozmowie Świąder przyznał, że był zdziwiony, iż Ciołek dostał broń do ręki. 

- Najbardziej zaskoczyło mnie, że już w wojsku wykryto, że jest niestabilny i nie powinien używać broni. A potem zlekceważono tę specjalistyczną opinię i dano mu karabin do ręki. Myślę, że gdyby przeprowadzono gruntowne badania w służbie więziennej, od razu wyszłoby, że Damian jest agresywny. Bo w zeznaniach podkreślali to nauczyciele i jego trener boksu. Skoro widzieli to zwykli ludzie, to tym bardziej powinni dostrzec psycholodzy. Masowi mordercy mają słabszy kontakt z rzeczywistością. Jest to zjawisko opisane przez psychiatrę Erwina Ringela jako "zawężenie" związane z głębokim poczuciem osaczenia, braku możliwości zmian. Sprawca izoluje się od otoczenia, które jawi mu się jako wrogie, obce. Analizowałem materiały tej sprawy i na każdej stronie widać, jak on bardzo chciał być kimś. Miał głębokie poczucie, że od życia należy mu się więcej - mówił ekspert.

Świąder przyznał też jednoznacznie, że atak był przez Ciołka skrupulatnie zaplanowany. - Precyzyjnie wybrał moment ataku. Nie jest prawdą, że czuł złość na policjantów. Tego dnia byli już na terenie zakładu policjanci, ale on dokładnie wybrał ten samochód, i to w momencie, gdy zbliżał się do bramy. Chciał spektakularnie zabić wszystkich, którzy byli w samochodzie. W moim odczuciu on to zaplanował. Pewnie już wcześniej miał fantazje, jak by to było strzelać do ludzi. Tego dnia coś w nim pękło - powiedział specjalista w rozmowie z Kopińską. Warto też podkreślić, iż w aktach znalazła się opinia psychologa z jednostki wojskowej, w której służył Ciołek. Wynika z niej, że jest nieodporny na stres i... nie nadaje się do pracy z bronią.

Wyrok mógł być tylko jeden - dożywocie. A co z przełożonymi Ciołka? 

Sprawa trafiła do Sądu Okręgowego w Sieradzu. W zasadzie nie było wielu wątpliwości. W związku z tym, że do strzelaniny doszło w zakładzie karnym, data i miejsce okoliczności były ściśle określone. By zrozumieć dlaczego Ciołek zaatakował, sąd odniósł się do opinii biegłych psychiatrów i psychologów. Ich zdaniem w chwili, gdy strzelał, nie był w pełni poczytalny. To znaczy, że miał w stopniu znacznym ograniczoną możliwość zrozumienia tego, co robi. To trwało chwilę. Potem oprzytomniał i świadkowie słyszeli, jak krzyczał: "Boże, co ja zrobiłem, świat mi się zawalił". Po tym okrzyku zaczął reagować na nawoływania pracowników. Gdy oddawał strzały w kierunku negocjatora i antyterrorystów na półpiętrze i na piętrze budynku administracyjnego, był już całkowicie poczytalny. Dlatego też biegli orzekli, że oskarżony jest zdrowy psychicznie. Jedyna diagnoza, która została wzięta pod uwagę podczas decydowania o wysokości kary to: "zaburzenia adaptacyjne związane z problemami rodzinnymi". Według oskarżenia Ciołek w trakcie śledztwa symulował zaburzenia psychiczne, przyjmując taką linię obrony.

W sądzie pytany, dlaczego zabijał, odpowiedział: "Otworzyłem ogień w samochód. Nie wiem, dlaczego, co się ze mną stało. Jakaś moc do mnie przyszła." W trakcie odczytywania wyroku wdowy po policjantach wyszły na środek sali rozpraw, trzymając się za ręce w nadziei na sprawiedliwy wymiar kary. Sędzia Sądu Okręgowego w Sieradzu skazał Damian Ciołka na dożywocie. Karę odbywa w więzieniu w Kielcach. Skazany będzie mógł się ubiegać o przedterminowe zwolnienie po 25 latach. Ponadto ma zapłacić 50 tys. nawiązki na rzecz Fundacji Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach. Wyrok nie był prawomocny. Sąd mógł złagodzić wyrok, czego domagał się obrońca, ale też zaostrzyć, tak jak chciała prokuratura i umożliwić Damianowi Ciołkowi ubieganie się o przedterminowe zwolnienie po 45 latach. Do tego jednak nie doszło. 

A co z osobami, które wyposażyły Ciołka w broń? Otóż żadna z nich nie została pociągnięta do odpowiedzialności. Dyrektorem Zakładu Karnego w Sieradzu w tamtym czasie był pułkownik Marek Lipiński, który dotarł na miejsce już po tragedii. W rozmowie z Justyną Kopińską przyznał, że nie miał pojęcia o problemach Ciołka. - Mój zastępca nigdy nie podzielił się ze mną swoimi wrażeniami o Damianie, a o tym, że bił żonę, nigdy nie mówił. Rekrutacja do służby obejmuje badania psychologiczne. Więc jeśli Damian rzeczywiście był człowiekiem niestabilnym i agresywnym, to dobre pytanie, dlaczego lekarze nie wykryli nieprawidłowości - mówił.

Jego zastępcą był wtedy pułkownik Robert Rusiecki, późniejszy dyrektor więzienia w Łowiczu. Zapytany przez Kopińską o to, czy gdyby wiedział, że w jego zakładzie pracuje osoba, która bije żonę i ma niekontrolowane wybuchy agresji, odpowiedział: - Nie mam obowiązku tego pani wyjaśniać - i na tym zakończył. A wiedzę tę ponoć miał, ponieważ dowodzący akcją Jan Matusiak miał zeznać, że słyszał pewną rozmowę i wyznał, że dotarła ona do Rusieckiego. Śledztwo jednak umożono. Prokurator napisał, że: "Robert Rusiecki w toku konfrontacji zaprzeczył, że znał te informacje (…) W świetle ustaleń nie można przyjąć, że na kierownictwie zakładu karnego spoczywał obowiązek odsunięcia Damiana C. od służby, albo też, że w sposób nieuprawniony został w ogóle do niej przyjęty". Rzecznik prokuratury odpowiedział Kopińskiej, że prokuratura zajęła się głównie nadużyciami podczas akcji, a kwestią uchybień zapewne zajmie się inna prokuratura. Tak się jednak nie stało, a konsewkencji nie poniósł ani nikt z przełożonych Ciołka, ani psycholog, oceniający jego zdolność do pracy.

Zobacz też: Trener gwiazd zadał żonie kilkanaście ciosów nożem. "Dzieci nie nienawidzą mnie za to, co się stało"

Więcej o: